wtorek, 29 grudnia 2009

Jaś

Mój najmłodszy syn. 
Wolsztynianin.

poniedziałek, 28 grudnia 2009

Wspomniena o Bożym Narodzeniu

O moim dziadku, Janie Tomińskim, zbierałem się napisać już wiele razy. W końcu jak to u mnie bywa, przypadek sprawił, że to czynię. Nie będzie to jednak żadna bio. Grafia. Na grafię przyjdzie zapewne odpowiedni moment. Konkretna chwila. Godzina uświęcona. Dziś, gdy minęły Święta Bożego Narodzenia, gdy trzy dni temu minęła trzydziesta-piąta rocznica śmierci dziadka, wydaje się, że odpowiednie będą jego wspomnienia, spisane gdzieś na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych zeszłego wieku. Wspomnienia o Świętach.
Wspomnienia dotyczące lat kiedy mieszkał w Siedlcu ze swoimi rodzicami i rodzeństwem. Okresu sprzed niespełna stu-dziesięciu lat. 
"...Nastrój wigilijny oddziaływał już kilka dni naprzód. W samą Wigilię wszyscy byli zajęci. Rano trzeba było "gajorowi" zanieść czosnek w kawałku chleba. Wykrajało się w chlebie dołeczek, ułożyło się ziarnko czosnku i wykrajanym kawałkiem się przykrywało. Chleb trzeba było wsunąć gajorowi w "śnobel", czyli w dziób. Trzeba było też uważać, żeby nie pogryzł palcy. Matka z rana piekła placek. Chleb był już upieczony w dniu poprzedzającym Wigilię. Od południa zastawiano na piec potrawy wigilijne : groch, kapustę, grzyby. Ojciec do południa rznął sieczkę, żeby starczyła na święta. Trzeba było z chlewa wyrzucić gnój (choć trochę). Miało to przynosić szczęście. Wszędzie też zaglądał a po południu trzymał się bliżej domu. Jego zajęciem było m.in. tarcie maku w donicy. My - dzieci, staliśmy w koło z łyżkami. Raz po raz sięgaliśmy do donicy po utarty mak.
Wreszcie zasiedliśmy do stołu wigilijnego. Ojciec odmówił i my wszyscy za nim modlitwę przed jedzeniem :"Ojcze Nasz" i "Zdrowaś Mario". Potem dzieliliśmy się opłatkiem, który kilka dni wcześniej przyniósł organista (za opłatą). Opłatek koloru czerwonego przeznaczano dla krów. Wszyscy jedli z apetytem bo byliśmy wygłodniali. Rano jedliśmy suchy chleb, albo z olejem, w południe "perki" w łupinach i słony śledź. Kawa czarna.
W Wigilię wieczorem jedliśmy groch okraszony olejem, kapustę z grzybami, strucle, nieraz smażone śledzie i kompot z owocu suszonego. Zamiast bułek na strucle, matka upiekła odpowiedni "placek" na młodziach. Po wieczerzy znów wspólnie odmawialiśmy modlitwę. Resztki grochu, ojciec zanosił krowom i opłatek - czerwony, czasami zielony.
Czekaliśmy na gwiazdorów. Zadrżeliśmy gdy usłyszeliśmy dźwięk dzwonka. Gwiazdor miał zasłoniętą twarz, ubrany był w kożuch, worek na plecach i rózgę. Przyniósł choinkę i ozdoby choinkowe w kartonie. W worku miał jabłka, orzechy, dla kogoś szal, rękawicę, chustkę i inne. 
Gwiazdorowi towarzyszyła gwiazdka w białej sukni z zasłoniętą twarzą. W ręcznym koszyku miała pierniki. Przed gwiazdorem trzeba było mówić pacierz. Nieraz zdzielił rózgą i zamiast jabłka podał "perkę". Po odejściu gwiazdorów stroiliśmy choinkę. Oprócz świecidełek wieszaliśmy pierniki czy jabłka. Następnie śpiewaliśmy kolędy. W domu znajdowała się "kantyczka". Gruba, podłużna książka z  kolędami. Krawędzie kart były zabarwione na czerwono. Na wierzchniej okładce był wypukły (wyciśnięty w papierze) rysunek szopki z gwiazdą, żłobkiem, św. Józefem, Maryją, pasterzami i owieczkami. Kolędy śpiewaliśmy pod choinką przez okres świąteczny. 
Kto mógł szedł na pasterkę. Młodsi też chcieli pójść ale do tego czasu usnęli i obudzili się dopiero rano. Na drugi dzień poszliśmy do sąsiada oglądnąć choinkę i co dostali na "gwiazdkę". Sąsiad co roku prawie miał choinkę - świerk ("świerkę"). Dzieci otrzymały zabawki drogie - kupione. Koń na biegunach, lalkę z przewracającymi oczami, itd. Czy im zazdrościliśmy? Nasza choinka choć nieraz zwykła sosenka wydawała nam się piękniejsza. Konia na biegunach dla najmłodszego brata Józefa, ojciec zrobił sam. 
Choinka stała do Trzech Króli. Co dzień to była uboższa. Znikały pierniki, jabłka, orzechy. Zostały tylko po nich nitki na choince. 
Gdy byliśmy młodsi, choinkę zastaliśmy już ustrojoną. Pamiętam jak rano się obudziłem. W "głowach" przy łóżku, na stole stała choinka. Tuż nad głową wisiał piernik czerwony (wóz). Mimo woli go zerwałem i skrycie schrupałem pod pierzyną. Starszy brat Stasio postawił dla mnie pod choinką małą armatkę z świecącą mosiężną lufą i niebieskimi kółkami. Strzelało się z niej małymi patyczkami. Skąd ją miał , nie dowiedziałem się. 
Po Trzech Królach choinkę rozebrano. Ojciec robił z nich co roku parę kwirl. Wisiały na strychu u belki na gwoździu. Gdy stare kwirle w kuchni się zużyły, nowe były pod ręką...".

Chciało by się zapytać przewrotnie, czy po nas zostaną jakieś nitki na choince. A może zrobi ktoś sobie kwirlejkę? Może. Ale niekoniecznie.

Zdjęcia pochodzą ze zbiorów rodzinnych i zostały wykonane w Strzyżewie, około roku 1933-1934. Na wszystkich widnieje moja mama Maria i jej siostra Janisława. Na pierwszym moja babcia Helena z domu Reymann a na trzecim dziadek Jan Tomiński, syn Jana. 
Staszek-dziękuję ponownie.

niedziela, 27 grudnia 2009

Ten, kto przestaje szukać, przegrywa

"Najpiękniejszych chwil w życiu nie zaplanujesz. One przyjdą same".

Tekst: Phil Bosmans.

sobota, 26 grudnia 2009

Boże Narodzenie 2009

Jakoś z dnia na dzień, z godziny na godzinę wręcz,
przez te świąteczne dni,
 
 coraz mniej zaczynam widzieć;
 
sam nie wiem dlaczego się tak dzieje. Nawet jabłko, które zawisło na naszej choince, a które otrzymałem od pewnego fornala ze wsi Żodyń, (niektórzy mówią na niego Rąpel, albo człowiek dobrej roboty) - zniknęło gdzieś. 
Powiadają: "Do czterdziestki dobre jedzenie, po czterdziestce - picie".

wtorek, 22 grudnia 2009

Rynkowo-bombkowo

To już zaledwie godziny, do TEJ godziny.

poniedziałek, 21 grudnia 2009

Rynek (przedświątecznie)-część druga

"W naszym świecie też była kiedyś taka stajenka, w której znajdowało się coś większego niż cały świat".

Tekst: "Opowieści z Narnii" S.C Lewisa; Ostatnia Bitwa, rozdział "Jak karły nie dały się oszukać".

niedziela, 20 grudnia 2009

Aleja nadjeziorna (zima)

Minus 11 nadal, ale słonecznie nawet. Słońcowo. Słonecznikowo. Pusto było dziś nad jeziorem, bo wszyscy na targu. Dawali zarobić wędrownym sprzedawcom. Ludzie dotknięci kryzysem. Wielkie tobołki nosili mężczyźni i kobiety do swych furmanek. Koszule, kołdry, poduszki, lampki na choinkę, żywe karpie w wiaderkach, żywe-nieżywe świerki pod pachą, a la mandarynki-wszystkie słodkie i bez pestek, gałęzie jemioły-konary wręcz, nosili ludziska dotknięci kryzysem. Daleko im do tego miejsca. Nie za blisko. Nie po drodze. Dlatego pusto nad jeziorem. Nawet panów od "Kelerisa" nie było. Ale to chyba z zimna. Wiśniówka na dworze przy tej temperaturze by mogła zamarznąć we flaszce. Kłopot ino by był ze spożyciem. Pewnie do piwnic się przenieśli. Do komórek lub altanek. Panowie od Kelerisa.
 W tym miejscu się jest bardzo często. Z raz na tydzień. Z raz na siedem dni. Co najmniej. Ze cztery razy w miesiącu. Częściej nawet. Jezioro skuło się nie Kelerisem lecz lodem. Mrozem. Pan Minus zrobił swoje. Zrobił co należy do niego. Jezioro zamienił w niejezioro. W lodową saharę. Pan Śnieg pomógł Panu Minus namalować ten obraz. Dwaj bracia syjamscy. Papużki nierozłączki.
  
Skuli pluszczące fale w lodową skamielinę. Teraz będzie można iść. Do Szwecji na ten przykład. Na Tumidaj. Dookoła tej pustyni. Kuszącego przestworza. Niejeden się utopi pewnie. Niejeden. Chyba, że wszyscy zostaną w swoich piwnicach. Komórkach. Altanach. Chyba, że zostaną. Panowie od Kelerisa.
 
Niekiedy, na to samo miejsce, nie każde, ale każdy ma takie miejsce, takie miejsca, więc na niektóre miejsce można patrzeć na wiele sposobów. Wieloma sposobami. Jednym okiem, dwoma, zamkniętymi. Oczyma. Można patrzeć w bezdechu albo z biciem serca. Z rozdziawioną gębą, albo zaciśniętymi ustami. Od frontu i zaplecza, od tyłu i przodu, ariergardy i awangardy. Trzeźwo i po pijaku. O wschodzie i zachodzie a nawet w południe.  W nocy, za dnia, w deszczu i słońcu. Gdy jest tłoczno i gdy wszyscy na targu, można patrzeć na to samo miejsce. 
I całe szczęście.

sobota, 19 grudnia 2009

Rynek (przedświątecznie)

Pięknie bywa od frontu,
pięknie i od zaplecza.
Dziś na Rynku o 19:00 pustki. Chyba nikt nie mógł znaleźć kalesonków przy tych minus 11. Prawie nikt. 
W tegorocznej walce uszek z pierogami wygrały te drugie. 203 do 170. Ciekawe kto to zje za pięć dni.

środa, 16 grudnia 2009

Rynek

Z Rynku w ulicę Kościelną w Wolsztynie.

wtorek, 15 grudnia 2009

Stary Widzim

Z Karolem pojechalim dziś najpierw na Fabryczną, jak to mówią na Kujawach, w Janikowie na ten przykład. Pojechalim. Skoro świt, albo nawet przed świtem, bo świtać zaczyna dopiero koło pół do ósmej, a myśmy wyjechali klika kwadransów przed świtem. Z Karolem piszę, ale wiadomo przecież jest, że to nie był Karol. Karol nie ma na imię Karol. Nawet żadnego Karola nie znam, no chyba, że tego co ma zimowy basen w środku lasu. Ale czy ja tamtego Karola znam? Tamtego od basenu?. Wiem, że basen jest u Karola. Pojechalim zatem sobie z Karolem, który wcale Karol nie ma na imię do Andrzejka. Andrzejek też nie ma na imię Andrzej, chociaż Andrzejów to ja znam dużo bardzo. Wielką ilość. Wielu. Mnóstwo. 
Około godziny dziewiątej rano poczyniliśmy odwrót, objeżdżając moją piękną wolsztyńską krainę od strony wschodniej. Minęliśmy tory kolejowe, które prowadzą do Leszna. Z daleka widoczny był budynek nastawni. Dziś już nieczynnej, ale zamieszkałej. Nie wiem, kto tam mieszka, może jakiś Karol, albo Andrzej, ale ja na pewno nie, bo w tym polu to bym chyba zwiał gdzieś.  Zwiałoby mnie. Z wiatrem.
 
Po lewej stronie zaś, leżały powalone drzewa, zdaje się, że owocowe, które komuś się nie spodobały i poderżnięto im gardło. Wypruto z flakami z matioszy ziemli i zostawiono na zimową zawieruchę. Co komu do tych drzew było, że je tak wyrżnął. Co komu do jemu...? Zatrzymaliśmy się z tym Karolem co Karol nie ma na imię, przy tym cmentarzysku i pomyślałem sobie, co by było jakby tak temu oprawcy wyrwać z korzeniami. Jakby jemu na pieniek i siekierką odrąbać. Darłby się wniebogłosy chyba. W nieboskłony.
 
Nieco w prawo od tego uroczyska, stał nienagannie zaciągnięty folią stóg słomy. Aaaa się pomyślało. Aaaaaaa. Kat-oprawca dba o słomkę, bo słomka dla krówek, słomka dla świnek a one wiadomo. Mleka dadzą. Pomachają ogonkiem każdemu kto przejedzie obok nich na rowerze, gdy te na łące trawkę wcinają. Szynkę dadzą, boczku i lebery. A jak już samemu nie będzie można zjeść, to się sprzeda taki machający ogonek  z całym zadkiem i będzie na nowego łopla. Łopla korsa albo łopla astra.
Aaaaaa się pomyślało. Aaaaaaa.  To tak się postępuje. Tak się czyni. Tak świntuszy.
Czereśnia czy inna owocówka nie dawała plonu, z robakami były gruszki, niedobre, nieuleczalne, niepotrzebne. Z mączniakami czy innymi parchami na ramionach były śliwki. Nie podobały się dary z sadu. Podarunki Ewy.
...Się zaciągnęło w zadumaniu głęboko mroźnym powietrzem, spojrzało torami w kierunku Wolsztyna i pojechało na górkę adamowską, bo stamtąd bliżej do słońca. 
Słońca, które już dawno wstało.

poniedziałek, 14 grudnia 2009

Promenada (część druga)

"...Jesienią, kiedy następuje doroczna śmierć natury, a świat staje się nagi, czarny i kanciasty, przychodzi smutek. Jesień to czas podły dla nas. Intelekt nasz zatraca swą odporność zrodzoną z optymizmu wiosny, bujności lata i bogactwa okresu zbiorów. Nie ma już czego oczekiwać, oczekuje się jedynie mroku i zimna...". 
Ale nie zawsze.

Promenada z ulicy Rzecznej w kierunku molo. Cytat z Bohdana Czeszki.

niedziela, 13 grudnia 2009

Z Parku na Kościoły

Latem z tego miejsca nie widać kościołów. Park Miejski w Wolsztynie.

sobota, 12 grudnia 2009

Rzeczna

Mostek na Dojcy jest koślawy. Garbaty. Tak mówią. Zielony na pewno. Od zawsze. Na kładkę tą patrzyłem onegdaj z innej strony. Łączy Bielnik i ulicę Rzeczną. Pod nią płynie zielona Dojca. Zielonawozgniła. 
Mając z lat 16, jechałem od Bielnika swoim bicyklem Wigry 3, którego później skradziono memu śwagrowi pod knajpą "Pół Czarna". Jadę zatem ci ja od Bielnika, wjeżdżam na most. Z naprzeciwka widzę ciężko depczącą rowerzystkę. Deptała  pedały wychylając się raz na prawo, raz na lewo. Po kasku założonym na głowie (wtedy tylko jedna kobieta jeździła w kasku motocyklowym na rowerze), rozpoznałem mieszkankę Chorzemina. Coś mówiła do kogoś. Do siebie albo do kogoś. Do siebie raczej.
Wjeżdżam na mostek, jadę prawą, a ona w moje prawo. No to ja w lewo. Chorzeminowarowerzystka też w lewo. No to ja w prawo. Zjeżdżam z mostku. Nie miałem szans. Pokryłem ją. Nakryłem. Przykryłem swoim ciałem. Kurz od jej kasku czuję do dziś na ustach. Pytam. Stało się Pani coś? - a ona blu, blu, blu. Wstała, poprawiła szyszak i dawaj przed siebie. Ja poprawiłem sobie tylko spodnie, nogawki spodni znaczy, ich końcówki, mankiety spodniowe, bo wtenczas w modzie było zawiązywanie końcówek nogawek nitką lub tasiemką tak, żeby końce tworzyły falbanki. Chyba to był mój pierwszy raz. Tak bliskie spotkanie.
Depnąłem dalej w kierunku miasta. Skręciłem w lewo, umyłem łapska w gnojnej wodzie i pognałem ku promenadzie. Dobrze, że nikt tego nie widział. Tak mi się zdaje, że nikt nie widział. A mógł widzieć. Na przykład uczeń Liceum ogólno. Kształcącego co to sobie szedł w zwartej grupie na zajęcia wychowania niefizycznego. Na przykład. Mógł to widzieć jeden albo drugi taki uczeń. Albo jakaś uczennica. Wydaję mi się jednak, że nikt tego nie widział. Mojego razu pierwszego.
Pewnym jest, że nie widział tego Pan Powiatowy, co to kupił sobie "ziemnię" po lewo od mostku. Pan Powiatowy kupił ją kilka lat później. Od czasu kraksy. Zamknął tym samym skrót łąkowy wielu bielnikowiczom.
"Przez łąki" się mówiło, jak się pytał ktoś, którędy szedłeś. "Przez łąki". W lewo za mostkiem i przez łąki. A potem albo prosto albo w prawo przez lasek. Lasek już był nasz. Dziś jest Pana Powiatowego.
Mostek na Dojcy jest koślawy. Ale moje wspomnienia o nim są niewykrzywione. Niegarbate. Nieprzymglone...
"Pamiętasz wszystko...
wiem, że pamiętasz
na wieczność całą...
Ja też pamiętam!
A tak się boję, że czas nastanie
kiedy zapomnę..."

Fragment poematu Icchaka Kacenelsona  w tłumaczeniu Jerzego Ficowskiego.

piątek, 11 grudnia 2009

Orlik 2012

W ubiegłą sobotę, 5 grudnia, otwarto drugiego (!) Orlika w Wolsztynie. Trzeci, lada dzień wzleci nad zatorzańskim bagniskiem. To dobrze, że tak się dzieje. Panom Ryszardom Kurpom, Jackom Skrobiszom, Andrzejom Rogozińskim dziękuję. W imieniu. A chociażby mojego najmłodszego syna Jasia, który na dniach skończył rok i osiem miesięcy. Dziękuję. Pewnie zagra nie raz w "nogę", depcząc te europywspólnej pieniądze. Pewnie nie raz.
Pamiętam siebie za młodych lat. W piłkę grałem na ulicy (Bohaterów Bielnika). Czasem jechał jakiś wóz konny do Chorzemina. Raz na trzy dni zaniepokoił warkot samochodu. Dziś trochę się zmieniło. Trochę bardzo.
Gdy w latach osiemdziesiątych wędrowałem od wzgórz Eisenach w kierunku Budapesztu szlakiem czerwonym, napotykałem co wioska na basen. Co wioska był też inny browar. Minęło przeszło dwadzieścia lat. W końcu zbliżyliśmy się do NRD. To dobrze. Szkoda mi trochę sadu, który rósł sobie w dziczy na starannie uporządkowanym dziś terenie. Odkąd tutaj zamieszkałem, piękne były noce kwietniowe, majowe, czerwcowe. Przepiękne. W śpiewie ptaków chowających się wśród zapomnianych jabłoni, gruszy, orzechowców. Już nie będę wstawał o czwartej nad ranem, by posłuchać ich śpiewu. Bo śpiewu skowronka nie usłyszę. Usłyszę Orlika.

czwartek, 10 grudnia 2009

Byli tacy

"Byli tacy co rodzili się,
byli tacy co umierali,
byli też i tacy,
którym to było mało..."

Niektórzy mężczyźni mają powodzenie u kobiet. Niektóre kobiety mają powodzenie u mężczyzn. Niektórzy mężczyźni mają powodzenie u mężczyzn a niektóre kobiety mają powodzenie u kobiet.
Niektórzy natomiast (mam na myśli i kobiety  i mężczyzn) mają powodzenie u miejsc. Tak. U miejsc.
Myślę, że ja mam powodzenie. W tym miejscu. W tym nijakim miejscu. Dla mnie jednak nie nijakim, tylko jakim. JAKIM poprawię. Byłbym nieszczery pisząc, że nie mam powodzenia u tego miejsca. Nieszczery byłbym bardzo. 
To tak, jak na przykład ze smakiem. Masz 15 lat i nie lubisz przypuśćmy zupy typu "flaczki". Ale pojedziesz gdzieś w "ciortumatry" a tam tylko "flaczki" i co? Kiszki grają..."jesteś szalona", a główka mówi - "nie jedz tego". W końcu decydujesz się na  "seks" . Łyżka trafia do jamy gębowej i... olśnienie. Mniam. Chlamp. Chlump. Mćiamp. 
Myślisz: czekałem, czekałam za takim smakiem całe życie. Całe moje niespokojne trwanie. Uwielbiam to. Pragnę. Chcę.
Czy muszę jeszcze pisać cokolwiek więcej o tym, że miejsca mają powodzenie u ...mężczyzn???. Nie muszę.
"...o feudalna właścicielko naszych dni i nocy..."

Cytat: Edward Stachura .

środa, 9 grudnia 2009

Edward Tomiński

Czytałem dziś Edwarda Stachurę - zbiór wierszy z "Dużo ognia":
"przepowiadałem sobie oddech nie długi
- młodo zagaśniesz gdzie nie wiadomo,
między niebem a ziemią dopali cię znak...",
pomyślałem sobie o moim dziadku stryjecznym-Edwardzie Tomińskim.
Co prawda z Wolsztynem miał tyle wspólnego co ja z Kozią Wólką. Miał. Lecz gdy w listopadzie 1959 roku moi rodzice zamieszkali na Bielniku, wydaje się, że "Edzio", jak mawiał o nim mój dziadek Jan Tomiński, syn Jana, a jego brat, wrósł w Wolsztyn, jak niejeden rosnący na tej ziemi stuletni dąb czy buk.
Zdałem sobie sprawę z tego, że Wolsztyn, to nie tylko piękne "sansety" znad jeziora jednego czy drugiego, gaski z zasikanymi ścianami, czy inne urokliwe landszafty. To także ludzie "styndyk", to pamięć o tych, których już nie ma.
Mam prawo i powinność by jeszcze bardziej ukorzenić obecność "tych" osób w Wolsztynie. "Tych" Ludzi.







Za Norwidem napiszę jeszcze, bo dziś wierszowo :
"...Coraz to z ciebie, jako z drzazgi smolnej,
Wokoło lecą szmaty zapalone;
Gorejąc, nie wiesz, czy stawasz się wolny,
Czy to co twoje, ma być zatracone?

Czy popiół tylko zostanie i zamęt,
Co idzie w przepaść z burzą - czy zostanie
Na dnie popiołu gwiaździsty dyjament,
Wiekuistego zwycięstwa zaranie!..."


Edward Tomiński, urodził się 11 października 1904 roku w Siedlcu, jako siódme z dziewięciorga dzieci Marianny z domu Rzepa i Jana Tomińskiego syna Michała. Ukończył Szkołę Podstawową w Siedlcu oraz Państwowe Męskie Seminarium Nauczycielskie w Wolsztynie. Od 1927 roku pełnił służbę wojskową w 55 Pułku Piechoty w Lesznie, po czym dwa lata spędził w Szkole Podchorążych w Śremie. W 1930 roku został mianowany na podporucznika rezerwy.
Pracując jako nauczyciel, podczas przerw wakacyjnych brał udział w ćwiczeniach wojskowych w Lesznie, Chełmnie, Grudziądzu i Zambrowie. Dokształcał swoją wiedzę na licznych kursach np. fizyko-chemicznym, rysunku i robót ręcznych, przyrody żywej i martwej oraz geografii.
Posadę nauczyciela otrzymał w Buku koło Grodziska Wielkopolskiego, gdzie pracował w latach 1925-1926, następnie w Wilanowie, niedaleko Śmigla, oraz Jastrzębiu - wówczas powiecie bydgoskim.
Od 1930 roku pracował w Buczu, dwa lata później został mianowany kierownikiem szkoły w Sączkowie gdzie pracował do wybuchu wojny. Działał na polu społecznym i kulturalnym: był - przewodniczącym Związku Strzeleckiego; prezesem Ochotniczej Straży Pożarnej, członkiem Rady Sołeckiej i Rady Szkoły w Sączkowie. Dla tamtejszej ludności prowadził kursy, prowadził także zespół muzyczny; pasjonował się fotografią zachowując na zdjęciach otaczający go świat.
Prababcia Rzepowa (mama Edwarda) mówiła: "Edziu - ożeniłbyś się", ten odpowiedział: "mamo - wybuchnie wojna, osierocę dzieci...". U kobiet miał duże powodzenie.
Po upadku kampanii wrześniowej znalazł się w obozie w Starobielsku. Stamtąd został przewieziony do Charkowa, gdzie w kwietniu 1940 roku został bestialsko zamordowany strzałem w tył głowy przez policję polityczną NKWD. W chwili śmierci miał 35 lat.

"...Przepowiadałem sobie oddech nie długi,
- młodo zagaśniesz gdzie nie wiadomo,
między niebem a ziemią dopali cię znak...".

Zdjęcia pochodzą ze zbiorów rodzinnych z lat 1927 - 1939. Na wszystkich widnieje Edward Tomiński. Na zdjęciu u samego dołu moja mama Maria (po lewej), ze swoją siostrą - moją ciocią - Niną.

poniedziałek, 7 grudnia 2009

Jesień

na całego.

niedziela, 6 grudnia 2009

Molo

Molo w Wolsztynie.

sobota, 5 grudnia 2009

Wedle

tego
bucka.

Park Miejski w Wolsztynie.

piątek, 4 grudnia 2009

Dębowe mocno

korzenie
wsadzone.

Park Miejski w Wolsztynie.

czwartek, 3 grudnia 2009

Wierzba

"Nie płacz nad czymś, co nie płacze nad tobą".
Nad Jeziorem Wolsztyńskim, pobliże mola.

środa, 2 grudnia 2009

Młyńsko

Kilka zabudowań. Dosłownie k i l k a. A najpiękniejszym jest to najstarsze. Kiedyś te tereny nazywano Młyńskiem. Dziś jest Ruchocki Młyn, Nowy Młyn i Młyńsko. W moim ukochanym Nowym Młynie, Dojca przedziera się do Jeziora Wioska i atakuje Jezioro Brajec.  Płynie w pobliżu tego zabudowania, kilkanaście metrów za nim. Daleko do smrodu, hałasu i pośpiechu. Będąc tu, niewiele już trzeba...do szczęścia. Niewiele.
"Wpatrz się głęboko, głęboko w przyrodę, a wtedy wszystko lepiej zrozumiesz".