niedziela, 31 marca 2013

A Ciebie kto dziś obudził - zając chyba

...bo mnie - orbitująca Lisa.

Wiadomo. Nowy Młyn. Wiadomo. Kole Wolsztyna...

sobota, 30 marca 2013

Jak tam twoje gniazdko

O tym, że czwartkowa wizyta zająca, sprawiła niezłe spustoszenie w niektórych gniazdkach, a na tym nie koniec, bo podobno w innej Polsce, to znaczy w tym samym kraju ale w sąsiednich regionach, zając przychodzi w niedzielę i co z tego - dalej robi swoje a robi to szybko i skutecznie jak moje dwie sroki, co na wolsztyńskiej brzozie budują sobie kopularnię, by było sroczo i uroczo - jajecznie.

piątek, 29 marca 2013

Akt zdania zagrody

Działo się w Siedlcu, dnia 18 stycznia, roku pańskiego 1938. Jan Tomiński - mój pradziadek i jego żonka, zdają zagrodę córce...(Andżelika pozdrawiam).




środa, 27 marca 2013

Lato leśnych ludzi

"...Odsunąłem się trochę do tyłu, robiąc miejsce młodym czytelniczkom i sięgnąłem, na chybił trafił, po jedną z książek, co na półkach. Wszystkie były ładnie oprawione w szary gruby papier z wypisanymi na grzbiecie literą i numerem. Otworzyłem na tytułowej stronie tę, po którą sięgnąłem. Która mi wpadła w rękę. Było to „Lato leśnych ludzi” Marii Rodziewiczówny.
— Ja wezmę tę, proszę pani. Może pani zapisze i już będę szedł, bo coś za długo pani marudzę.
— Wcale nie, wcale nie. Co pan sobie wybrał? A, „Lato leśnych ludzi” Marii Rodziewiczówny. Teraz wprawdzie zima, a nie lato, ale nikt jeszcze do tej pory nie napisał książki pod tytułem „Zima leśnych ludzi”. O ile mi wiadomo.
— Może ktoś kiedyś napisze — mówię. — To dziękuję bardzo i do widzenia pani
..."

wtorek, 26 marca 2013

Gwizd czasu

"...Nazajutrz rano był wtorek, nowy dzień, co się zdarza prawie zawsze po minionym dniu i nocy, ale niekoniecznie zawsze. Miałem już do czynienia z takimi dniami, które trwały nie jeden dzień, ale dwa dni lub kilka dni, to znaczy nie dwadzieścia cztery godziny, ale czterdzieści osiem godzin i grubo ponad. Mijał jeden dzień i następnego dnia rano to nie był nowy dzień, ale ciągle ten sam dzień poprzedni, i mijał drugi dzień i następnego dnia rano to znowu nie był nowy dzień. Nowy dzień przychodził dopiero po trzech dniach, tak że w danym tygodniu było nie siedem dni, ale powiedzmy, cztery dni: jeden dzień trwający trzy dni, drugi dzień trwający normalnie jeden dzień, trzeci też 
normalnie, a czwarty dzień trwał nienormalnie dwa dni, co daje w sumie liczbę siedmiu dni, ale nie daje w sumie liczby siedmiu nowych dni, tak jak powinno być, to znaczy tak, że każdy dzień powinien być nowym dniem i to powinno być oczywiste, to się powinno czuć codziennie rano, zaraz natychmiast po przebudzeniu, spontanicznie fantastycznie i namacalnie, a tak nie było i oczywiście, że coś tu było nie w porządku, coś tu nie grało, gdzieś tu był jakiś feler. Smutna sprawa. Bardzo smutna. Tragiczna, jak się tak zastanowić. Na szczęście, jak do tej pory, rzadko mi się to przytrafiło. Trzy, cztery razy, o ile dobrze pomnę. Pomnę, przytrafiło mi się to zjawisko, kiedy przebywałem trzy dni, dzień po dniu, w 

towarzystwie ludzi bardzo inteligentnych wszak, bardzo dowcipnych tudzież i bardzo miłych poza tym wszystkim, ale, wśród których będąc, czułem zbędną moją obecność i słyszałem przeciągły gwizd czasu. Domyślałem się trochę z początku, a teraz wiem na pewno, że to czas, mój czas dawał mi tym przeciągłym gwizdem o sobie znać, żebym go nie marnował, nie wypełniał dowcipem choćby nie wiem jak, w moim mniemaniu, wyszukanym i celnym, bo to nie jest moja rola, to nie jest moje zadanie, to nie jest to, co do mnie należy. Słyszałem więc już parę razy ten przeciągły gwizd czasu i czułem w danym miejscu zbędną moją obecność, miałem już parę razy to straszliwe przygnębiające przenajsmutne uczucie, że powinienem w danej chwili w innym miejscu być, niż w tym, w którym w danej chwili byłem..."
Wolsztyński Bielnik. 

Tekst Sted.

poniedziałek, 25 marca 2013

Kichnij no, Zdzichu

"...Jasny dzień był zatem więc. Nałożyłem józwy, czyli gumowce, otworzyłem na oścież pojedyncze okna izby, bo okna były pojedyncze, gdyby się ktoś pytał, nie podwójne z ochronną watą między szybami. Stojąc chwilkę przy oknie, kilka wstrząsających szarpnęło mnie dreszczy. Zimno było. Wiadomo. Zostawiłem szeroko otwarte okno i poszedłem się umyć do dawnej kuchni, gdzie stała miska na blacie dawnego pieca, a przy ścianie wiadro z wodą, też dawną, pokrytą warstwą wiecznego kurzu. Wyszedłem na dwór, wylałem dawną wodę na zamarzniętą gnojówkę i naciągnąłem nowej wody ze studni, co w ogródku była. Kiedy kręciłem korbą, a linka nawijała się na wałek, pomyślało mi się zdrowo, nie jest ze mną tak źle, więc pomyślało mi się zdrowo, żeby się umyć tu, na dworze. Przy studni. I tak co dzień. Co rano. Chyba, żeby hulała zawieja albo sypał gęsto śnieg.
Skoczyłem po mydło i ręcznik, i szybko wróciłem. Wiadro z wodą odstawiłem trochę na bok, żeby nie nachlapać przy studni i nie robić przy niej ślizgawicy. Zdjąłem sweter i powiesiłem go na korbie, zakasałem wysoko rękawy koszuli, podwinąłem kołnierz na szyi, pierś dzielną szeroko odsłoniłem, mocno, że tak powiem, rozdekoltowałem i zacząłem się myć nachylony nad wiadrem. Po chwilce wyprostowałem się, zdjąłem całkiem koszulę i znowu nachyliłem się nad wiadrem. Najpierw pochlapałem się wodą, woda lodowata była, potem namydliłem się, potem znowu się chlapałem, nacierając ostro skórę. Parskałem przy tym, ach, uch, tururum ła, brrr, prychałem rozgłośnie i inne wydawałem te słynne rytualne dźwięki przy ceremonii przepięknej mycia się porannego w zimnej lodowatej wodzie. Potem nabrałem powietrza, wsadziłem mordę, czy jak kto woli: oblicze, do wiadra i wypuściłem powietrze, tak jak się to robi, prychając ustami; powietrze bąbelkami wyskakiwało na powierzchnię, woda wychlapywała się z wiadra, potem wyprostowałem się i zacząłem się mocno wycierać ręcznikiem, parskając cały czas, achając, uchając, tururając i tak dalej, i tak dalej, i akurat przypomniało mi się fantastyczne i na zawołanie, sztuczne kichanie Zdzicha, szliśmy ulicą i ja mówiłem: kichnij no, Zdzichu, bo coś smutno, i Zdzich jak nie kichnie, to ludzie wychodzili na balkony, czasami ładne dziewczyny i „sto lat”, „sto lat” sypało się na nas z góry jak kwiatów deszcz, więc przypomniało mi się akurat to i do tego wszystkiego jeszcze śmiać się zacząłem, ech, Niagara, nic tylko w tych kaskadach zastygnąć...".
Chata olenderska w wolsztyńskim Skansenie.
Tekst Sted.

niedziela, 24 marca 2013

Rafał

O tym, że wychodząc z miejsca, które nie jest chwałą okryte, nie skręciłem jak zawsze w prawo, tylko coś-ktoś przy bramie, przy wjeździe powiedziało do mnie - idź w lewo i się poszło w lewo w ten marcowy zimowy wieczór późno-wiosenny i dalej w całkowitym uspokojeniu, razem z dobrym znajomym, któremu na imię Minussiedemnaście, stąpało się prostym traktem po białym śniegu i mijało się ścieżkę, inny trakt pokryty śniegiem, białym dywanem i spoglądało się na dookolną przestrzeń, skuty lodem staw, postacie zastygłych drzew i zgarbionych latarni niegazowych i szło się dalej ale po trzydziestu, może trzydziestu trzech krokach, coś-ktoś znowu do mnie przemówiło, skręć ponownie w lewo chłopczyku, w ten skrót który mijałeś, a ja, posłuszne cielę w tył zwrot, na lewej nodze i z powrotem te trzydzieści, może trzydzieści trzy kroki i znalazłem się na tym pustkowiu, i oglądać się zacząłem, czy jakieś długie-noże albo puste-kieszenie za mną nie idą, czy to aby czasem one nie podpowiadały mi gdzie iść i zacząłem o tym wszystkim myśleć, wyobrażenia snuć niebaśniowe, dopóki mój wzrok a potem moje nogi stanęły i zatrzymały się tuż obok leżącego na poboczu, z torbą podróżną pod głową, ubranego w letnią bluzę Nieruszającego się.

Wolsztyńskie łąki, pomiędzy ulicami Dąbrowskiego a Dutkowskiego.

sobota, 23 marca 2013

A co tam we Młynie

"...bo nie ma wiatru i słońce właśnie spoza ciemnej ściany lasu wychodzi na widok nad widoki. Jest dzień, nie da się ukryć. Nowy dzień. Kiedy człowiek się smuci, nie chce, żeby zaraz wszyscy też się smucili. Wcale nie. Chce tylko, żeby go nie wciągano do rozbawionego wesołego korowodu, żeby mu dano spokój, pozwolono odejść, usunąć się na stronę, w cień głęboki, do klasztornych zakamarków cienia. Ale kiedy człowiek się cieszy, to wtedy chce, żeby wszyscy się cieszyli. Tak to jest i czy jest w tym coś złego? Tak ja się cieszyłem nowym dniem, którego czułem namacalnie na oczach, na powiekach, na rękach, na całej skórze, na piersiach i z tyłu na plecach pod koszulą, swetrem, bluzą i kapotą, bo grubo byłem ubrany, kupę łachów na sobie miałem. Zima. Więc cieszyłem się nowym dniem, którego czułem spontanicznie i namacalnie na całej skórze, tak jakby mrówki wszędzie po mnie łaziły, ale nie gryząc mnie, tylko przebierając mnogimi nóżkami i to było przyjemne, przyjemnie łaskoczące...
Cieszyłem się nowym dniem i chciałem, żeby wszyscy tak jak ja się cieszyli, bo kiedy człowiek się smuci, nie chce, żeby wszyscy się smucili, wcale nie, ale kiedy człowiek cieszy się, to wtedy chce, żeby wszyscy się cieszyli i czy jest w tym coś złego?".
Nowy Młyn
Przełom Dojcy na wschód.
Przełom Dojcy ze schodów.
Morskie Oko, koło Nowego Młyna.
Dziki są potwornie głodne. Dziś ponownie ma zaminusić do siedemnastu.
Monumentalne, pomnikowe sosny.
Opłotowanie leśniczówki.
Tekst Sted.

piątek, 22 marca 2013

Teopais

"...Nowy dzień, Santa Polonia, a ilu znam i nie znam, w życiu Których już od wielu dni i tygodni, od wielu tygodni i miesięcy od wielu miesięcy i długich lat — nie było nowego dnia. Wstają rano i nie bije im mocniej serce, nie rośnie im dusza, nie śpiewa krew, nie swędzą stopy, a nogi ich nie grzebią ziemi niecierpliwie jak konie przed galopem, nie trzepocą im na plecach niewidzialne z przezroczystych piór skrzydła, „skrzydła teopais, o, skrzydła”, nie błyszczą im oczy, nie biją powieki, nie widzą albo nie chcą widzieć naocznego dziejącego się cudu, nie wyciągają przed siebie ręki, nie poruszają palcami i nie ogarnia ich na ten widok, na widok poruszających się u rąk palców, niewymowne wstrząsające wzruszenie. Wstają rano i dzień, który z nimi wstał, to nie jest dla nich nowy dzień, ale ciągle ten sam dzień wczorajszy i przedwczorajszy i zaprzedwczorajszy, zaprzeszły dzień ciągnący się, wlokący się już od wielu tygodni, miesięcy i długich lat, ginący w przeszłej minionej oddali czasu.
Nie było dla nich nowego dnia już długo—długo, dawno—dawno, i to jest straszliwie niebezpieczne, bo do tego można się przyzwyczaić i oni mogą już wcale nie pragnąć, wcale nie tęsknić za nowym dniem, a bez tego, bez tęsknoty, może już do nich nigdy nie przyjść nowy dzień. Nigdy. Jeden jedyny może ostatni dzień, dzień śmierci ich, może być dla nich nowym dniem, ale muszą o tym wcześniej wiedzieć, przeczuć muszą swoją śmierć na jeden przynajmniej dzień, „czuję, że jutro umrę”, i wtedy to, wtedy to obudzą się następnego dnia rano z przedostatniego snu i poczują wreszcie, że to jest nowy dzień, ale to już będzie niestety ostatni raz, że spotka ich to szczęście, ten cud, o którym zapomnieli, że istnieje, że jest coś takiego, takie codzienne fenomenalne zjawisko jak nowy dzień, teraz dopiero sobie o nim przypomnieli, szkoda że tak późno, lepiej chyba żeby w ogóle ich to nie spotkało, bo doznawszy tego szczęścia żyć nagle na nowo zapragną, umierać nagle nie zechcą, tylko żyć dalej w nowych co dzień dniach, ale za późno, za późno, nie ma już sił, nie ma zdrowia, nie ma życia, kończy się życie..."
Nie wyobrażam rozpoczęcia nowej podróży w drugie tysiąclecie od startu na Bielniku w Wolsztynie. Tekst Sted.

czwartek, 21 marca 2013

Serce jak szalone bije

Czekam na tę jedną chwilę...

środa, 20 marca 2013

1000

Niektórym się udaje.
chalupczok@1000post.wolsztyn.peel



wtorek, 19 marca 2013

Kosmos (1)999

Kiedy jako dziesięciolatek oglądałem kolejne odcinki brytyjskiego serialu Kosmos 1999 w którym komandor Martin Landau Koenig, dowodzący stacją kosmiczną Alfa, wyrzuconą poza orbitę ziemską, zmagał się z przeciwnościami losu - w roku 1978 plus-minus - tytułowy "1999" był dla mnie niczym innym jak właśnie kosmosem. 
19 marca 2013 roku dryfuję poza wszelkimi znanymi konstelacjami gwiezdnymi. Moja "droga mleczna" jest nikomu nieznana. Ten, kto twierdzi inaczej, jest w bezbłędnym błędzie. Nie do poznania są bowiem galaktyki drugiego człowieka. Nie do zrozumienia. 
Co dalej panie inspektorze, zadaję sobie dziś pytanie? Co dalej w przeddzień tysiącpościa? 
Miejsce kosmiczne bezwzględnie. Karpicko Ustronie albo Karpicko Zatoka po mojemu. Piotrek dzięki.

Dopisek podpostowy.
Zapisać, by w kolejnym poście skumulować Wszystko i by było jak nigdy dotąd. Na tysiąc. Niekoniecznie procent.

poniedziałek, 18 marca 2013

Karpicko - Poznańska

Krzyż znajduje się na ulicy Poznańskiej w Karpicku, po prawej stronie patrząc w kierunku Poznania, przy posesji nr 2, jakieś 150 metrów od poprzecznej ulicy Lipowej.

niedziela, 17 marca 2013

Odspamuj mnie. Proszę.

Zapisać myśli o liście do Franciszka, by zameldować jemu o tym wszechobecnym debiliźmie, samodzielnych ośrodkach niżowych, wpływających niefortunnie na moje stany emocjonalne, natłokach wrażeniowych wysokich i natłokach wrażeniowych arytmicznych, bo mnie w piątek tak jeden znierównoważył, że gotów byłem iść już do ludzi o wysokiej wiedzy medycznej, ale on, Franciszek, chyba wie o tym i zna też te resztę spraw, które chciałbym jemu wykrzyczeć jako temu Który; zna wrażliwości, które ja - ojciec pierwszego kwartału, syn trzeciego kwartału, wywodzący się z pokolenia odrzuconych, należący do platformy oburzonych, chciałbym przekazać, a potem jeszcze poczekać na odpowiedź by poznać, co o tym sądzi a gdybym się nie doczekał...to nadejdzie odwilż i pytanie czy warto w ogóle wysyłać ten list; napisać i nie wysłać, też jest taka opcja - czy poczekać faktycznie na roztopy i kamienie, które ze zmarzniętej ziemi się wydobędzie i włoży do kieszeni, poupycha w spodniach i kurtce i torbienierozłączce, by kiedyś, niebawem, ich użyć i w końcu rzucić w odpowiednim kierunku, pod odpowiednim adresem, by więcej nikt już nie dawał mi podstaw, do wysyłania Franciszkowi listów.

Zmarznięte Jezioro Wolsztyńskie z Karpicka Ustronie.

sobota, 16 marca 2013

Wroniawy - czworaki

Ciągnę Wroniawy dalej, dla tych ośmiu czworaków, co wzdłuż ulicy Wolsztyńskiej pobudowano na początku XX wieku, po lewej stronie patrząc od Wolsztyna w dalszym kierunku.
Do całości załapał się mur okalający obecną Spółdzielnię Produkcji Rolnej o nazwie Agrofirma. Ten, prostopadle biegnie do ulicy Wolsztyńskiej wzdłuż drogi do wsi Kębłowo.

piątek, 15 marca 2013

Wroniawy - kapliczka

7 kilometrów na południe, południowy-wschód na upartego od Wolsztyna, położona jest wieś Wroniawy. Przy drodze nr 305, ulicy Wolsztyńskiej, na wylocie z wioski w kierunku Solca, przy skrzyżowaniu tejże z drogą gruntową prowadzącą do Kębłowa, stoi kapliczka z dwoma figurkami Matki Boskiej.
W lewo do Solca, w prawo do Wolsztyna, na wprost do Kębłowa.
Matka Boska niższa.
Matka Boska wyższa.

czwartek, 14 marca 2013

(Nie) na temat

Zaczęło się od tego, że wygrałem bilet na mecz reprezentacji Polski w piłce nożnej z San Marino, który odbędzie się 26 marca w Warszawie na Stadionie Narodowym. No, może nie do końca ja wygrałem - to Fiolka go wygrała. Telefonując do mnie w tej sprawie przebywała w zaprzyjaźnionym sklepie, gdzie podczas zakupów...wygrała bon towarowy. Z informacją zadzwoniła gdy już wchodziła do domu. Jako, że wierzę w przeznaczenie, poprosiłem by w ferworze tych wygranych zakupiła jakiś lotkowy kupon, by słowo stało się ciałem.
Gdy wróciłem do mieszkania, zauważyłem, że na stole leży lottochybiłtrafił a tuż obok pierwszy numer tygodnika nadobrzańskiego o tytule "NA TEMAT", zapowiadanego już jakiś czas temu, jako alternatywa na obecny lokalny rynek prasowy. 
Przejrzałem w galopie całe 32 strony, zatrzymując się na 23, gdzie sprostałem peerelowskiej kronice autorstwa Janusza Mrozkowiaka, zatytułowanej "Rocznicowe pinezki..." wspominającej wydarzenia powiatowe z marca 1963 i 1973 roku, przybarwione zdjęciami wolsztyńskiego probostwa i kościoła Farnego na znanym skądinąd pomyśle "wczoraj i dziś". Odłożyłem gazetę do wieczora, na czas niekończącego się remontu, kiedy to na "jakiejtomelodii", zerknąłem na gazety ostatnią stronę. Zaintrygowało mnie zdjęcie grupy osób stojących blisko siebie z pozą "na balona" - czyli balon leci po niebie a ja wyciągam szyję i wytężam wzrok. Zerknąłem dwa, trzy razy na te postacie wpisane w czerwone tło, wcale nie podejrzewając, że to grono redakcyjne
Obok zdjęcia wklejono pastiszowy wtręt podpisany : Łukasz Kaźmierczak Redaktor naczelny, o tytule: "Kto za tym stoi". I tutaj pozwolę sobie zacytować fragment; "...Każdego tygodnia obiecujemy oddawać w Wasze ręce interesującą gazetę naszego regionu. Chcemy, żeby była dla Was najważniejszym i najpełniejszym źródłem informacji lokalnych. Mamy również nadzieję, że jedynym..."
"Mamy również nadzieję, że jedynym" ???? przeczytałem na głos...
- co jedynym, odezwała się Fiolka ?
Przeczytałem zatem na głos tekst jeszcze raz. Znam ten grymas jej twarzy, jaki zrobiła gdy skończyłem. Znam go dobrze...
- a mówiłeś, że nie masz czym wyłożyć podłogi na sobotnie malowanie sufitu...
- no mówiłem, mówiłem. 
A zatem co mi pozostało. Piszę. Piszę, na temat.
Karpicko, koło Wolsztyna, pusty parking w rejonie plaży, -16 stopni, słońce i spokój. Żeby chociaż każdy czwartek był taki piękny. Taki na temat.

środa, 13 marca 2013

Wolsztyńskie zimowe ostatki parkowe

Park Miejski w Wolsztynie.