poniedziałek, 29 sierpnia 2016

"Szkoda, że cię tu nie...było...czyli jedźcie z Panem Bogiem, żebyście sami nie pojechali"

W zasadzie słowa tej pieśni, zaśpiewane przez Kubę Blokesza na bis, słowa: "Szkoda, że cię tu nie ma..." - mogłyby zakończyć opis słowny tego co wydarzyło się w dniu 27 sierpnia 2016 roku, w sali oratorium klasztoru filipinów na Świętej Górze w Głogówku nieopodal Gostynia. 
Doprawdy szkoda, że Was tu nie było w świętogórskiej krainie łagodności, do której można powiedzieć przyzwyczaiłem się na amen. 
3 grudnia br., koncertów ciąg dalszy - wystąpią Wyspy Dobrej Nadziei.
Do zobaczenia.
 
 
 
 
 

piątek, 26 sierpnia 2016

nagi sad (to się kiedyś zemści)

"...- Skąd ten koń? - spytałem z wyrzutem i w tej samej chwili zląkłem się, że ojciec zechce mi rzetelnie odpowiedzieć, aby ośmieszyć moją podejrzliwość. 
Udał jednak, że nie słyszy. Wyciągnął spod siedzenia jakąś szmatę i zaczął troskliwie ocierać konia z potu. 
- Jak to się zgrzał? Jak to się zgrzał?! - wyrzucał sobie z goryczą. - A przecież nie goniłem go. Jechałem, jak sam chciał. Mijać się dawałem, aby go tylko nie ugrzać. I mijali mnie, bo widzieli, że koń czemuś związany. Ho, ho, jak mnie mijali. Jak wściekłe psy, a mnie nawet złość nie wzięła, żeby go batem choć trącić za to mijanie. Podcinali konie i wołali na mnie. "Z drogi!" I baby mnie z Bogiem zostawiały, choć same ledwo szły. I nawet kulas jakiś zrównał się ze mną. Ale niech im będzie.
A po chwili:
- Siądziesz tam. Siedzenie ci wyszykowałem. Popatrz! Drogi nie poczujesz. Będziesz siedział jak na bryczce. Dwa snopki słomy położyłem, żeby wyżej było, i owsianej, żeby miękko. Wieś całą zszedłem za tą słomą, a patrzyli ludzie na mnie jak na pomyleńca. Żytniej już nie mają, po pszennej nawet pamięć się nie ostała, chałupy obdzierają na sieczkę, stworzeniu nie ścielą. I derkę matka pożyczyła u księżnej gospodyni. Trzeba będzie księdzu za to gnoju porozrzucać... - mówił jakby od niechcenia, z większym zajęciem obcierają spocone boki konia. 
Potem reptuch z dyszla odpiął i rzucił na wóz. A gdy powiedziałem, a właściwie prawie krzyknąłem, że nie usiądę na osobnym siedzeniu, nie przerwał wcale obrządku. Najspokojniej w świecie głaskał wyniosły, podrażniony pysk konia, przygotowując go do uzdy, potem złapał jak szponami za chrapy i jednym ruchem przewlókł wędzidło przez zęby. I klepnął ten pysk w podzięce. 
- Nie zrobisz mi tego - powiedział. - Jak by to wyglądało, żebyś razem z furmanem siedział.
Nic nie powiedziałem. Właściwie nie miałem co powiedzieć. Moje słowa nie miały już żadnego znaczenia. Powiedział wszystko i za siebie, i za mnie. Chociaż wiedziałem, że nie powinienem mu ulegać, bo przeczucie podpowiadało mi, że to się kiedyś zemści, może nie zaraz, lecz kiedyś, w jakimś czasie, który stamtąd trudny był nawet do wyobrażenia, kiedyś tam, gdy zagrażać mi będą już tylko wspomnienia, napastliwe jak osy, że śmierć nawet potrafią zatruć, a cóż dopiero życie.
- No, zbieraj się - powiedział takim tonem, jakby i jemu było nielekko. 
Wlazł na wóz, wstrząsnął siedzenie i klapnął pośrodku, nie zostawiając mi miejsca koło siebie. Potem odpętał lejce z kłonicy, wziął bat i czekał w pogotowiu. A mnie zrobiło się przykro, sam sobie wydałem się śmieszny, żeby nie powiedzieć marny. Czymże była ta moja nierozumna młodzieńcza szlachetność wobec jego upokorzenia. Nie potrafiłem nawet tego pojąć, że nie pożyczył ani konia, ani wozu, ani derki, ani słomy na sedzenie, abyśmy sił sobie oszczędzili. Nie stać go było na taki koszt.
- Nic na to nie poradzisz, że tak już jest - powiedział. - Nawet ksiądz z Panem Bogiem nie siedzi razem z furmanem. Furmanowi przez to nie ubędzie, a Bogu przybywa. Bo cóż by powiedzieli o takim, co razem z furmanem siedzi - że tylko szkoda konia. W takim ani znaczenia, ani żółci. I furman nic z tego nie ma, gdy takiego wiezie. 
Stałem oparty o latry i zwlekałem. Ten stan zwlekania, bierny i nijaki, do niczego nieprowadzący, wydał mi się błogosławiony - gdybyż go można tak zatrzymać na stałe.
- Nie myśl, że nie wiem, o co ci chodzi - powiedział nagle zniecierpliwiony ojciec, odwracając się do mnie. I zaraz usuną się na drugi brzeg siedzenia, robiąc mi miejsce koło siebie, i nie ponaglił mnie więcej ani słowem, ani zniecierpliwienia już nie okazał. Wyjął kapciuch z machorką, skręta sobie uwił, zakurzył i zaczął się światu przyglądać od niechcenia, tak mnie zmusił, że nie usiadłem obok niego, lecz na tym przeznaczonym dla mnie tylnym siedzeniu. Szarpnął lejcami i ruszyliśmy..."
 
Tekst Wiesław Myśliwski.
Kadry z 21 sierpnia 2016 - ulica Garbarska w Wolsztynie.

poniedziałek, 22 sierpnia 2016

nagi sad (wyglądałem go jak kania deszczu, a dusza mszy)


"...Wyglądałem go już od wczesnego rana. Najpierw w podnieceniu, które tego ostatniego dnia udzieliło się nawet martwym sprzętom, a potem z niepokojem, bo miał przyjść najpóźniej w południe. Wyglądałem go jak kania deszczu, a dusza mszy. Tym bardziej że wszyscy zdążyli się już rozjechać, jeden przed drugim, aby nie odjeżdżać jako ostatni, a po sobie zostawili pustkę jak po morowym powietrzu, w której rad nierad zostałem sam z tym dręczącym i coraz dłuższym czekaniem na niego.
Opustoszały pokój zdawał się świadczyć, że mieszkańcy uciekli z niego w popłochu. Wszędzie walały się jakieś papiery, kartki z książek, słoma z sienników, jakieś strzępy i śmiecie, a ściany i sprzęty, przytulne dotąd, odarte teraz były ze wszystkiego. Miałem wrażenie, że pokój obnażył się przede mną aż do wstydu, poodsłaniał swoje ułomności, kalectwa, zniszczenie swoje i starość. Te wszystkie zadrapania, pęknięcia, pajęczyny, kurze, mrok w kątach i stęchlizna okazały się prawie ludzkie. Pewnie dlatego czułem się dziwnie obco, tym bardziej, że już południe minęło, a ojca wciąż nie było.
Wreszcie zjawił się, ale nie ten sam, tknęło mnie to od razu. Wszedł w drzwi z gotowymi słowami, bo zanim zdążyłem się podnieść z łóżka na jego widok, powiedział:
- Przyjechałem po ciebie, synu. - I popatrzył na mnie, oczekując tej mojej radości, którą sobie przez drogę ułożył.
- Jak to? - spytałem zdziwiony.
- Koniem - rzekł, a uśmiech zadrgał mu na twarzy. - Chodź, wyjrzyj na dwór.
Nie wiedziałem, co powiedzieć. Chwyciłem się jakiejś mglistej nadziei, że może żadnym koniem nie przyjechał, tylko tak sobie wymyślił, ażeby się potem pośmiać trochę ku rozweseleniu, a trochę gorzko. I nawet gdy już zobaczyłem tego konia, który stał przed domem uwięziony w zwykłym wozie - uwięziony, nie zaprzęgnięty - i oganiał się przed upałem karą smugą ogona, jeszcze się broniłem, chociaż sam nie wiedziałem dlaczego.
Czułem na sobie przenikliwy wzrok ojca, słyszałem prawie, jak bardzo pragnął, abym się pogodził, jak mnie tym swoim pragnieniem obłaskiwał, zagadywał, prosił, i mimo, że zdawałem sobie sprawę z niedorzeczności mojego sprzeciwu, broniłem się jeszcze, może nawet nie tyle przed ojcem, ile przed samym zaskoczeniem, bo nie lubiłem być zaskakiwany, nawet wtedy, gdy miało to na celu sprawienie mi większej przyjemności, odczuwałem je jako przemoc, jako podpatrzenie, rozpoznanie mojej słabości, a nawet wtargnięcie poza granice samopoczucia, gdzie się na ogół człowiek siebie już nie spodziewa, lecz gdzie każdy jest już domysłem, czyimś osądem, wyobrażeniem czyimś, a więc mimo woli sobą..."

czwartek, 18 sierpnia 2016

nagi sad (bo ojciec, ten mój milczący zwykle ojciec)


"...Droga była przecież długa i piechotą nie tak łatwo dalibyśmy jej radę, tym bardziej, że miałem do dźwigania pełny kuferek i wielkie zajdy pościeli, a do tego upał od rana rozniósł się taki ponad światem, że gdyśmy tylko opuścili cienie drzew i domów i znaleźliśmy się na rozlanej przestrzeni pól, w ojca jakby zwątpienie wstąpiło, czy aby uda nam się przez ten upał przejechać bezpiecznie, bo zatrzymał konia i rozglądał się, jakby brodu wypatrywał. Trudno było wprost rozróżnić, co jest słońcem a co ziemią. Jak pola długie i szerokie dojrzewały zboża, a na niebie biała łuna stała. Powietrze zmętniało jak stara święcona woda w butelce na oknie. Od zaduchu dojrzewania i skwary łzy kręciły się w oczach, rozum ciemniał, sól wargi ścinała, ale nie stać nas było nawet na tkliwość wobec samych siebie. Nie wiedzieliśmy, czy to prażą nas tak zboża dymiące, czy słońce, które szło krok w krok za nami, mściwe, żółte,  oleiste, i kapało na nas. Jechaliśmy przez sam środek tego dusznego dojrzewania, a milczenie stanowiło jedyny nasz cień. 
Ten upał sprzyjał mojemu żalowi do ojca, może ów żal nawet usprawiedliwiał. W tym upale każdy odgłos drażnił - słychać było, jak się wóz obciera i uprząż na koniu, jak naszelnik podzwania u dyszla, a kopyta kłapią po zemlonej ziemi. Najmniejsze kolebnięcie wozu uwierało aż gdzieś w pacierzach. 
To wszystko odbijałem sobie na Bogu ducha winnym ojcu. Cieszyłem się, że mu ten koń wcale nie pasuje, za urodny jest, za wyniosły, pożałuje kiedyś tego złudzenia. Powinien wiedzieć, że taki koń nie jest stworzony do ciągnięcia byle kogo, ale chyba do tego, aby się w zadumie pogrążyć, po komnatach błądzić, cukry jeść z rąk i współczuć bydlęcej doli innym, prawdziwym koniom. 
Lecz ojciec siedział przykulony nad rękami pełnymi bata i lejców, a oczy miał zmrużone przed jasnością, która biła z pól - czy może z tego, że morzył go sen, a myśli trapiły.
Pragnąłem w niego wmówić, aby się choć trochę uwolnić od tego przyjazdu po mnie koniem, że nie pożyczył konia po to, aby mnie przywieźć, lecz skorzystał tylko z okazji, aby poznać, jak się takim koniem jedzie, ale widocznie nie tak, jak się spodziewał, bo w tym jego wzroku pełnym lśniącej karej maści, gdy spoglądał w moją stronę, kryło się nie tyle pragnienie, abym pochwalił urodę konia, ile prośba o wsparcie. 
Chociaż, czy ja wiem, może za tym pomawianiem go o bezradność kryła się moja własna płochość, zwykła trwoga zajęcza, która żyje w człowieku swoim własnym życiem, bierze się z niczego, która sama sobą się straszy, lecz to może ona przywiązuje nas tak silnie do życia. Bo ojciec, ten mój milczący zwykle ojciec, miał jedynie zaufanie do własnej wyobraźni, do świata, który sam sobie stworzył, w którym żyć potrafił prawdziwiej niż w prawdziwym świecie - a na ten świat prawdziwy wyglądał sobie tylko od czasu do czasu jak przez okno na zaśnieżoną zimę - tam prawa sam sobie ustanawiał, i strachy, i pogody, obsiewał ziemię z pustej płachty, a ziarno pszeniczne zbierał, poborców jak wróble z podwórka przepędzał, a z Bogiem żył na wieczny kredyt. Stąd też może czerpał tę swoją wielką wolę, że miał właśnie  swój świat i tylko dla siebie, a nie musiał go nawet rozumieć, można powiedzieć, bronił się przed rozumieniem, które mu tylko psuło ten świat, toteż przepędzał je od siebie, bo na tyle był rozumny, że wiedział, jak ciasne są granice, które pragnieniu ludzkiemu zakreśla życie..."
 

niedziela, 14 sierpnia 2016

nagi sad (bo to była jedyna możliwość wolności)


"...Spojrzałem na ojca. Siedział skulony, a raczej trwał w cierpliwości nakazanej sobie, mały i niepozorny, choć był przecież na schwał mężczyzna, ale cierpliwości miał w sobie dość, na cierpliwość nikt by go we wsi nie wziął, bat i lejce trzymał na podołku, jak niefurman, i tylko rąk swoich ciężkich pilnował, aby koń nie poczuł, że trzyma w nich bat i lejce. Zdawać by się mogło, że zadumał się nad krokami konia powolnymi jakby z łaski. 
Nie wierzyłem mu. Czułem, że strach we mnie wzbiera. Miałem ochotę złapać go za rękę i krzyknąć:
- Nie jedźmy tak! Sfolguj! Straciliśmy grunt pod kołami! To nie koń, nie koń, to zły duch nas niesie!
Przyszło mi jednak do głowy, że może już od dawna nie kieruje koniem, tylko mi się zwierzyć nie chciał, aby mnie jeszcze bardziej nie trwożyć, i moje słowa obnażą tylko jego bezradność, która i tak go dość bolała. Gdyśmy brali podjazd pod lasem, koń tak wściekł się, żeśmy mu trochę więcej zaciążyli, i skręcił raptem w bok, aż w wozie coś trzasnęło, a potem dęba stanął i zarżał tak przedziwnie, że struchleliśmy. Toteż musiał go ojciec sprać jak nieboskie stworzenie, abyśmy mieli śmiałość jechać dalej. 
Zamknąłem oczy, żeby nie patrzeć na wściekłość ojca. Koń zniósł to, tylko, że srodze się na nas zemścił. Ledwie nas wyniósł na wzniesienie, runął w dół, ojcu władzę z rąk wyszarpnął, ziemię pod nogami zgubił i zostaliśmy na jego łasce i niełasce. Przekroczył granicę między cierpliwością a swobodą, wyzwalając się nagle z tego bolesnego pędu wymuszonego batem i sam sobie nakazując pęd, którego bat nie byłby w mocy wymusić, wobec którego bat, najwymyślniejszy nawet, powiązany w węzły jak różaniec, tracił swoje znaczenie, bo to była jedyna możliwość wolności. Gnał na łeb, na złamanie karku, na samozatracenie, lecz wolny, a wyzwolonego konia nic przecież nie boli, ani bat, ani przekleństwo, ani rozdarty pysk. Taki koń silniejszy jest od swojego bólu. 
Zrozumiałem; że możemy jedynie zachować cierpliwość, opowiadać sobie o tym i o tamtym, jak to w drodze, nie przyznawać się do własnych myśli, jedyną nadzieję pokładając w tym, że koń sam wreszcie ulituje się nad nami, a jeśli nie, to wcześniej czy później i tak się rozbijemy. 
Ten przyjazd ojca koniem po mnie był tak niespodziewany, że zamiast mnie ucieszyć, rozżalił tylko, napełnił jakąś dziwną obawą, bo mieliśmy przecież wrócić piechotą, tak że z miasta wyjeżdżaliśmy jakby powaśnieni, chociaż sam nie wiedziałem, co się mogło kryć pod tym moim żalem do ojca..."

Tekst: Wiesław Myśliwski
Kadry z Ustronia Morskiego

sobota, 13 sierpnia 2016

nagi sad (dopóki wspomnienie po nas nie minęło)

"...Nie wiedziałem, czy onieśmielenie tak ojca zwarzyło, czy też z własnej woli przystał na to, aby koń wiódł nas według własnego uznania, lecz żal mi było ojca, że zdarzyła mu się raz na całe życie taka okazja, a czuje się nie jak woźnica, ale jak poddany konia. Chociaż z pewnością przez całą drogę marzył o tym, aby popróbować jego ognistej krwi, ukąsić batem choć raz tę lśniącą gęstą maść, zedrzeć lejcami tę wyniosłość, zakląć na ten prym.
Chciałem mu jakoś pomóc, dręczyła mnie ta jego pokora względem zwierzęcia, a może wobec własnego urzeczenia, któremu się tak lekko poddał, i wyobraziłem sobie, że koń nagle rozjuszył się, jakby i jemu nasza pokora obmierzła, skrzydeł dostał, porwał naz z ziemi i pędzimy na złamanie karku. I tak się nawet tym przejąłem, że z trwogą popatrzyłem na ojca, ale ojciec był już nie ten sam, siedział prosto, a bat i lejce trzymał prawie na piersiach, jakby do serca przyłożył z wdzięcznością, zasłuchany w ten pęd niczym organy na chórze, że nawet nie widział mnie obok siebie, co mnie Bogiem a prawdą zabolało trochę. Trudno zresztą powiedzieć, czy ta szalona jazda nasza nie była prawdziwsza aniżeli to pokorne wleczenie się noga za nogę.
Furmanki już na widnokręgu zjeżdżały nam drogi w popłochu, a woźnice ze wstydem patrzyli na swoje marne koniki, na swoje zwyczajne bydlęta, a potem długi czas jeszcze stali, marząc, i bali się ruszyć dalej, dopóki wspomnienie po nas nie minęło. Ten galop nasz musiał być bardzo zawzięty, skoro ojciec nie pożałował nawet starego pachciarza - który jako koń zaprzężony do swojego wózka poganiał się zwykłym batem na konia i przekleństwami na konia, których jako bydlęciu nie szczędził sobie - i minął go wyniośle, nie zwracając nawet uwagi na jego przypodchlebne okrzyki:
- Pochwalony! Nie wam! Nie wam! Waszej jeździe!
W pewnym momencie ojciec krzyknął do mnie poprzez grad kopyt, trzask rozlatującego się wozu, huk kół na wybojach.
- Trzymaj się!
Po czym podniósł się, złapał porządnie lejce, że o mało nie zerwał koniowi pyska, batem zagarnął powietrze raz i drugi, ale koń przeczuł, że szykuje się ojciec do uczty, bo skoczył nagle, aż się wóz od ziemi oderwał, i zaczął przed nami uciekać. A w ojcu radość kipiała, lecz czekał, jeszcze czekał, tylko mocniej się wsparł o lejce, o wyciągnięty ponad pola łeb konia, aby go nie zniosło, i płakał z wiatru jak ze szczęścia. Nigdy w życiu nie kochał tak żadnego stworzenia, jak w tej chwili tego nie swojego konia.
Nagle z całej wielkiej radości ciął batem w kary rozpłaszczony grzbiet, aż o mało go z wozu nie strąciło. Koń rzucił pysk do przodu, wydłużył się, poniósł, jakby go weselna muzyka spięła w boki, jakby pijanych drużbów poczuł nad sobą, że koła przestały nadążać. 
Ale i ojciec rozjuszył się po tym pierwszym bacie i ciął już raz po raz, po bokach, po grzbiecie, do pyska sięgał, po tych badylich nogach, w które tylko na wyczucie trafiał, bo gdzieś się zapodziały w tym pędzie, a w końcu pod brzuch, w to miękkie, w to najczulsze, najboleśniejsze w zwierzęciu i w człowieku - jak to zatwardziali woźnice zwykli mścić się na koniach..."

Tekst: Wiesław Myśliwski
Kadry z deszczowego Wolsztyna: skrzyżowanie ulic Gajewskich i Lipowa, pośrodku ulica Gajewskich z "Chińczyka" i ulica Żeromskiego z wejścia do sklepu "Stokrotka".

niedziela, 7 sierpnia 2016

XXV Bieg Opalińskich

Dziś w oddalonej o 35 km na północny - wschód od Wolsztyna - Opalenicy, odbył się jubileuszowy XXV bieg na 10 km - Bieg Opalińskich. 
Przy palącym (niestety - bo ciężko to znoszę) słońcu, ten uliczny dwupętlowiec, udało mi się ukończyć (wraz z innymi trzystatrzydzieściorotrzema biegaczami) w dobrym stanie techniczno - śniadaniowym, co zresztą widać na załączonych obrazkach. 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

sobota, 6 sierpnia 2016

nagi sad (między końmi także były przepaści jak między ludźmi)


"...Może zresztą i niewdzięczny był mój żal do niego, bo przecież zrobił wszystko, aby mój przyjazd był godny tej nauki, której liznąłem w mieście, chociaż ja naprawdę najbardziej cieszyłem się z tego, że wreszcie mam już poza sobą wszelką naukę, z którą przez te wszystkie lata mogłem jakoś dojść do zwykłej zgody, nie mówiąc już o zażyłości. Jechałem przecież furmanką, w latrach co prawda, nie żadnym półkoszkiem weselnym czy bryczką, ale przecież wybierałem się piechotą. I siedzenie miałem osobne, wysokie, z owsianej słomy, derką nakryte, jak ktoś znaczny, a woźnica siedzący na przodzie z tak wielką miłością i uszanowaniem był dla mnie, jakby urzędnika wiózł na podatki albo księdza do parafii, że chętniej mówiłby mi "panie" niż - "synu".
A przede wszystkim koń na tę okazję był godny. Nie jakieś tam marne szkapisko od pługa, z zaropiałymi oczami, wyleniałe albo i parszywe, lecz prawdziwy koń dworski, kary jak otchłań, który na tych swoich nogach - łodygach szedł jakby ziemię lekceważył. Przez całą zresztą tę długą szczerbatą drogę trącał się raz po raz o kościsty dyszel, straszył naszelnikiem, uskakiwał przed jakimiś zwidziadłami, niedostępnymi naszym oczom, łbem butnie potrząsał, a wszystko z niezadowolenia, że idzie w zwykłym chłopskim zaprzęgu, ciężkim i skrzypiącym jak ludzkie życie. Nic zresztą dziwnego, skoro nawykły był do powozu, do strzelistości bata, do stangreta, i w ogóle do ludzi nie takich jak my, i nie do zwykłych powszednich dni, lecz do tych okazji weselnych, kiedy to podniecenie ludzi udziela się także koniom, i może taki też wydawał mu się świat, a tymczasem chłopski wóz wymaga pokory od zwierzęcia i wyrozumienia równego człowieczemu. 
Cóż to był jednak za koń! Kiedy patrzę teraz na te marne resztki rodzaju, konie niekonie, raczej ich cienie, odarte ze wszystkich swoich blasków, nawet z przywiązania ludzkiego, i spełniające już tylko ostatnie, codzienne posługi, jakby w przeczuciu swojego bliskiego kresu, myślę sobie, że przyjdzie czas, a pożałują ludzie koni. Chowano przecież konie więcej nieraz dla pociechy niż dla ziemi, bo ziemi było często tyle. co dla motyki.
Ale wtedy był czas na konie i między końmi także były przepaści jak między ludźmi. A ten, co nas wiózł z miasta, był jak pan, który się zniżył do człowieka. I choć zwierzę nierozumne, czuliśmy się z ojcem skrępowani, że nas ciągnie. Ani go raz ojciec batem nie uderzył, ani nie pognał, ni lejców nie ściągnął, siedział jakby urzeczony tym karym, lśniącym zadem kołyszącym mu się przed oczyma..."
Tekst: Wieslaw Myśliwski
Kadry z ulicy Garbarskiej w Wolsztynie.
 

czwartek, 4 sierpnia 2016

nagi sad (W - imię ojca - i - syna, to wszystko. Z całej wiary tylko tyle)

"...Chociaż z całego życia zostało mi dzisiaj to jedno: przywiązanie. Ale w tym przywiązaniu - czuję to nieraz - więcej jest tego dawnego, jeszcze dziecinnego lęku przed światem, niż mojego własnego zadowolenia, a pewnie także sporo tamtej dziecinnej ufności do własnej wyobraźni, bo może tak naprawdę nie przywiązuje się człowiek do miejsca, lecz do własnego zaufania. 
Nawet wtedy, kiedy mnie ojciec wiózł z nauki, cieszyłem się nie tyle z tego, że do rodzinnej wsi wracam, ile że do mojej młodości przerwanej. Spodziewałem się, że czeka na mnie wierna i tak samo beztroska jak dawniej; miałem nawet ochotę ojca zapytać o nią, tylko bałem się przerwać milczenie, które od wyjazdu z miasta zapadło między nami, a którego sam byłem przyczyną. Wreszcie i ojcu się to milczenie znudziło, bo gdzieś jeszcze przed mostem wydobył się nagle z zadumy i kończąc widocznie na głos myśl długą, której kłąb nawinął w sobie podczas tego milczenia, rzekł, jakby kamień w ciszę rzucił:
- Trzeba ci będzie ławkę w kościele wyszykować. Jesion już dorósł.
- Jaki jesion? - spytałem nieśmiało.
- A bo to jest inny jesion? Tylko jeden jest. Ileż to już lat, jak go posadziłem - westchnął. - Jeszcze ciebie na świecie nie było. I nikt nie wierzył już, że będziesz. Ale ja wierzyłem, że będziesz, i wierzyłem, że to ty będziesz. I posadziłem wtedy to drzewko, żebym nie był taki sam  w swojej wierze. A teraz prawie już ma.
- Nie żal ci go będzie? - spytałem z wyrzutem, bo mnie samego żal jakiś ogarnął.
- Żale, nie żal - powiedział, aby mnie zbyć. 
- Mówiłeś nieraz, że się już zadomowił u nas - powiedziałem. - Cóż nam teraz zostanie? Wyróżniał nas ten jesion. Mówili obcym o nas: "To tam, gdzie ten jesion wysoki". I zazdrościli nam ludzie, że taki cień mamy pod bokiem w lecie. 
- Bo myśleli, że na cień go posadziłem.
Zrobiło mi się jakoś nieswojo, jakby ojciec skazywał na zagładę nie to drzewo, ale coś niewzruszonego w moim dotychczasowym, niedługim jeszcze życiu. Nie śmiałbym jednakże odwodzić go od zamiaru, chciałem tylko odwagi sobie dodać, bo poczułem, że dziwny lęk przyłasił się do mnie, a może żal tak się we mnie przebrał, że powiedziałem, cicho zresztą, ciszej od skrzypienia wozu:
- Nie wierzę już w Boga. 
Chociaż wtedy nie byłem jeszcze tak bardzo tego pewny. Może myśli miałem już harde, ale do słów widać jeszcze nie dorosłem. Toteż obco mi jakoś zabrzmiały, a nawet niepokój mnie po nich owładnął, że coś się zaraz stanie, koń poniesie, burza się zerwie, skowronki nas z nieba opadną jak straszydła i zadziobią - i z trwogą popatrzyłem na ojca, lecz on nawet zdziwienia nie okazał, jakby słów moich nie dosłyszał, a mnie zabolało to gorzej, niżby mi w twarz dał.
- Nawet pacierza już nie pamiętam - powiedziałem natarczywie, drżąc zarazem ze strachu. - W - imię ojca - i - syna, to wszystko. Z całej wiary tylko tyle. Fantyśmy sobie dawali, gdy jeden drugiego złapał na modlitwie. A jak kto fantu nie miał, karmił drugiego, albo mu służył, albo na klęczkach przed nim chodził. 
Byłem pewny - i nawet pragnąłem - żeby ojciec wtedy przeklął moją zuchwałość, odżegnał się ode mnie, batem mnie wściekle zawinął, ale on nawet oczu nie podniósł znad konia, tylko rzekł, jakby i to przewidział, kiedy sadził jesion w podwórzu:
Nie każę ci wierzyć. Twoja wola. Pójdziesz i posiedzisz między ludźmi, a to więcej znaczy, niż gdybyś się modlił tam, gdzie ludzi nie ma..."

Tekst: Wiesław Myśliwski
W kadrach - wolsztyńska garbarnia niby przed burzą....