poniedziałek, 19 września 2011

Ocalić od zapomnienia (wspomnienia Jana Tomińskiego) - część siódma

"...W szopie dotykającej północnej ściany szczytowej mieścił się inwentarz, około trzech sztuk bydła i koń. Ściany były cienkie, dach przeciekał. Pamiętam jak ojciec wszedł do mieszkania, stanął w drzwiach i zatroskanym głosem powiedział : będziemy musieli budować chlew. Było to około roku 1908.
Zdaje się, że ojciec zaciągnął jakąś pożyczkę. Wręczył pewnego dnia matce złożony niebieskawy banknot: 
- „Tu są pieniądze” - powiedział. 
Pozwolenie na budowę z maja 1910 roku. Dokument dwukartkowy, zapisany na 3 stronach. Ile dziś zajmuje pozwolenie na budowę?
Wnet zwieziono cegłę. Pamiętam dwóch gospodarzy, którzy przywieźli pierwszą cegłę. Było to w wielkim poście. Matka dała obiad. Wiem, że na obiad piekła śledzie, gdyż wtedy na wsi nie jedzono mięsa w czasie postu. Dachówkę przywiózł ojciec z Wolsztyna z jakiejś rozbiórki. Czyściliśmy ją z resztek wapna. Było to dla nas atrakcją, gdyż dachówki na swej powierzchni miały różne wzory w postaci podłużnych kresek.
Antrag - wniosek (druga karta zezwolenia).
Potem ojciec zwiózł drzewo budowlane. Do obróbki drzewa przybył cieśla z Kiełkowa o nazwisku Żok. Mówiono mu po imieniu - Wawrzyn. Był dosyć tęgiej postawy, powolny w ruchach. Ojciec mówił :
-„jak on wywierci jedną dziurę to ja sześć”, gdyż ojciec pomagał przy obróbce drewna. Wawrzyn spał w stodole. Jedzenie dawała mu matka. W jedzeniu był niewybredny. Napił się winnego octu, myśląc, że to wino. A lubił popić. Zamiast papieru toaletowego używał wiórów odrąbanych toporem. 
Podpis jednego z braci Hałuszczak. Bardzo ciekawa rodzina. Wrócę do niej. Karta 2 strona 4 zezwolenia z 1910 roku.
 Chlew murowało dwóch murarzy braci Hałuszczak z Siedlca. Cegłę i wapno (zaprawę dowoził ojciec). Chlew był długi około 12 metrów. Wnętrze dzieliło się na trzy części : stajnię, pomieszczenie dla krów i pomieszczenie dla świń. Mur był grubości jednej cegły. Belki drewniane, na nich drążki z polepą. Dach pokryty dachówką. W następnym roku w północnej ściance szczytowej dobudowano latową kuchnię, właściwie schowek na ziemniaki czy buraki. Jakiś czas miał tak ojciec swój warsztat. Dobudowano go w roku 1910.
Odpowiednio ten sam dokument lecz z 1911 roku. Tutaj jego zdjęcie, gdyż wymiary stosowanych wówczas druków nie mieszczą się w obecnych standardach rozmiarowych a drukarni jeszcze nie założyłem. Za to nadgryziony jest zębem czasu.
W roku 1911 dobudowano stodołę o jeden sąsiek i jedną „bojewicę” - przy tym szopę na wóz i inne szopy. Ogród przy domu został poszerzony i zregulowany, ogrodzony, obsadzony żywopłotem. 
Późną jesienią i zimą, gdy było można, zwoził ojciec ziemię z pól z wyższych miejsc na niższe. W podmokłych miejscach pokopał rowki odpływowe. Ziemię uprawiał starannie. Starał się, żeby wywieźć w pole dużo gnoju. 
Karta druga, strona trzecia.
W leśnictwie Chobienice gospodarze otrzymywali pewną powierzchnię w lesie do wygrabienia ściółki (mchu), jako należność za polowanie. W czasie grabienia "iglic" zabierał nas ojciec do lasu. Starsze siostry i brat pomagali grabić. Młodsi zbieraliśmy po lesie chrust. Zapuszczaliśmy się daleko w las, ale tak, żeby się nie zgubić. Gruba warstwa mchu na ziemi, porosłe martwe sosenki porostami, spróchniałe pnie ściętych drzew, spokój leśny, szum sosen...to wszystko wywierało dziwny urok, pobudzało wyobraźnię do zapełniania lasu postaciami z bajek. Utkwił mi w pamięci rogacz z ogromnymi rogami w towarzystwie kilku saren. Było to w miejscu koło „krzyża”. Krzyż ten stał przy drodze leśnej, prowadzącej do drogi Chobienice – Kopanica w miejscu pagórkowatym. Tam prze pomyłkę zamiast rogacza hrabia zastrzelił leśniczego. Miejsce to nazwano „ Koło Krzyża”. 
Strona ostatnia.
Wiele lat później, gdy podczas okupacji i II wojny światowej przejeżdżałem tamtędy rowerem, krzyż stał. Figura była potrzaskana przez hitlerowców. Wisiały tylko metalowe dłonie i stopy. 
Wielki urok wywierał na nas paśnik dla saren, ustawiony w lesie z słomianym dachem a pod nim drabinką na paszę.
Co roku ojciec dzierżawił trawę na łące. Przeważnie na łęgach obrzańskich w okolicy Kopanicy i Kargowy. Trzeba było skosić, ususzyć i zwieźć. Nas nie zabierano, bo daleko i kłopot by z nami mieli. Ale mieliśmy raj, gdy przywieziono siano do domu. Często siano w domu dosuszano. Kulać się po sianie było coś nowego dla nas. 
Ciekawym dokumentem jest powyższy. Ciekawym, gdyż nie wiem dokładnie co stwierdza, potwierdza, opisuje. Wykonanie prac, ich zakres, przebieg...? Skoro zezwolenie jest z maja 1910 a tenże z lipca 1910...?(strona pierwsza),
Przez dokupienie gruntu zwiększyła się gospodarka z dwudziestu do 32 mórg. Około siedem mórg położone było na terenie Nieborzy, dotykające z jednej strony do obszaru majątkowego Nieborza, odgraniczone już wspomnianym rowem granicznym, z drugiej z gruntami gospodarskimi, odgraniczone miedzą i rowem, dopływającym do rowu Grabarskiego. Na polach uprawiano: żyto, ziemniaki, owies; w mniejszej ilości jęczmień i pszenicę. Pod pszenicę ojciec wybierał najlepszy kawałek i dobrze go nawoził. Pszenicę wymieniał w młynie na mąkę. Ojciec bardzo lubił placek i inne pieczywo pszenne na drożdżach (młodziach).
...strona druga,
Matka razem z ojcem wybierała specjalny kawałek na zagony pod len, nieraz pod proso i pod warzywa. Ojciec uprawiał również „pogunkę”, czyli tatarkę (gatunek gryki).
Z roślin pastewnych siał seradelę na polu piaszczystym, na niższych koniczynę i przelot. Pod wieczór zwykle jechaliśmy z ojcem po „zielone” - ojciec kosił, my, to jest młodsze rodzeństwo kładliśmy na wóz i grabiliśmy. Naturalnie ojciec po nas poprawiał. Wielką przyjemnością była jazda do domu. Siedzieliśmy wśród skoszonej koniczyny pachnącej.
W polu na specjalnym kawałku rodzice uprawiali marchew razem z makiem, kapustę; początkowo modrą potem białą, „korbasy”, bób i fasolę – najczęściej w ziemniakach.
Szkodę na polu warzywnym wyrządzały zające. Ścinały posadzoną rozsadę. Żeby je odstraszyć ojciec pociął stary filcowy kapelusz na kawałki, zwinięte w lejek przywiązał do kołeczka i zatknął go w ziemię. Następnie zapalił. Swąd i dym palących się szmat rozchodził się po polu.

...integralna z drugą- trzecia,
Wronom, które stadami obsiadły pole kukurydzy wypowiedział zaciętą walkę. Stawiał straszydła, opasywał pole nićmi i przywiązanymi paskami szmacianymi. Pierwszy dzień omijały pole, następny już zaczęły obrabiać  pole na krawędziach. Po oswojeniu zaś, już się nie bały. Zakładał „łapice” (zatrzask żelazny) żeby chwycić wronę. Ale „śmierduchy" nie poszły tam. Jedna odważna skusiła się na rozsiane ziarna „majsu” (kukurydzy) i wpadła. Nieżywą powiesił pomiędzy dwie tyczki. Znów jakiś czas był spokój. Wrony wyrządzały szkody i innym gospodarzom, gdyż uprawiali "koński ząb" na paszę zieloną. Ziarno do siewu było duże, prawie jak ziarenko bobu, nie żółte ale białe. Każdy robił co mógł, żeby „gapy” odstraszyć, bo inaczej „wyrąbałyby całe pole”. 
i ostatnia.
W pobliskim boru, dotykający zabudowań sąsiada co wiosnę zakładały na wysokich sosnach swe gniazda, nieraz na  jednej sośnie po dwa. Do gniazd na niższych drzewach docierali chłopcy i niszczyli je. Jednego roku „gapy” tak dokuczały, że ojciec i sąsiedzi kilka grubych tyk pozbijali w jedną długą i poprzedziurawili gniazda (około 50). Wrony po tym z niepokojem krążyły nad laskiem. Po odejściu siedziały na drzewach. Poszkodowane po paru dniach się wyniosły. Pozostały te, których gniazda były mało albo wcale nieuszkodzone.
O kilometr był drugi lasek przy gospodarstwie Basińskiego, położony w polu. Za nim ciągnął się pas lasu, który łączył się z lasem chobienickim. 
Zapewne nie o tym krzyżu pisał Jan Tomiński (wspominając dojście do drogi z Kopanicy do Chobienic). Dziś raczej tego krzyża nie ma, chociaż do końca nie jestem pewny, gdyż nie sprawdziłem osobiście a prosząc o to "różnych", nie uzyskałem dotąd odpowiedzi. W każdym bądź razie tutaj krzyż przydrożny, wydaje się, że z okolic Strzyżewa. Gdzie dokładnie stał...hmm...no właśnie.
Na polach ojca i sąsiednich przebywały w kotlinkach zające. Marzeniem naszym było, żeby je dostać. Robiliśmy łuki i strzały ale wszystko na nic. Nieraz udało się chwycić młodego zajączka. Raz poszliśmy na pole pilnować krowy. Młodszy brat Edzio chwycił zajączka. Położyłem go na kolana. Leżał bezwładny jak nieżywy. 
- „zdechł”- trąciłem go. Zerwał się jak opętany, pobiegł w ziemniaki. Przez chwilę było widać migający biały ogonek. 
Nieraz przy koszeniu trawy usiekł ojciec młodego zajączka- średniaka. Często napotkał gniazdo ptasie. Obsiekł w koło, zostawił tylko kępkę. W oziminie, zwłaszcza w  pszenicy napotkaliśmy gniazdo kuropatwy. Raz zabraliśmy jajka i podłożyliśmy pod kwokę. Wylęgły się. Wynieśliśmy kwokę z kuropatwiątkami za stodołę. Nie patrzyły na kwokę, rozprysły się na wszystkie strony...".
Autor wspomnień - Jan Tomiński z córkami. Janisławą (po lewej) i Marią. Oraz z psem, który wabił się...Mucha.

4 pisz śmiało:

Grażyna pisze...

Nazwiska które tutaj wymieniłeś jeszcze trwają w danych miejscowościach. Osobiście nic ciekawego wnieść do tych wspomnień nie potrafię, ale... dachówka z rozbiórki, wyjazd po zielone, gapy, które robiły szkody i sposby walki z nimi... wiele opisanych przez Ciebie faktów są także i moimi wspomnieniami, brakuje mi tylko "odstraszania" dzików z którymi mi. jest związane moje dzieciństwo. Czytałam to z zachwytem i pomyślałam sobie: było lepiej jak było gorzej.

Marta pisze...

Marcinie dziękuję za odwiedziny i cała przyjemność po mojej stronie:)

Stachu pisze...

Pies wabił się Mucha.Jesteś wielki
w tym co robisz utwalając wspomnienia o naszym dziadku

chalupczok pisze...

Staszek!!! Za Muchę dziękuję. Wypadło mi z głowy a nie miałem chwilowo okazji by uzupełnić lukę w pamięci.
Co do wielkości...dziękuję. Uważam, że spełniam pewne myśli dziadka. Że rozumiem go coraz bardziej. Będzie o tym w kolejnym poście o Janie Tomińskim.
Pozdrawiam.