"...Ale ja byłem daleko. I jeszcze się oddalałem, bo już dawno ruszyłem dalej. Miasto zostawało w tyle i jego wielki niby ruch. Tu cicho było na świecie. Wiatr się jakoś nie pokazywał i piękne, piękne liście leżały sobie pod drzewami, czekając na powiew jakiś boski, co by je ożywił jeszcze ostatni raz, co by je zakręcił w tańcu ostatnim, zanim spadnie śnieg, zanim zakopie je biała śmierć.
Podniosłem kilka, żeby oglądać, zanim i mnie zasypie śnieg jakiś wczesny niespodziewany. Przystrojone były na ten ostatni taniec w to, co było najpiękniejszego, w najpiękniejsze suknie, jakie tylko są, w tak zwane gamy. Nie pierwszy raz podnoszę jesienne liście i oglądam, co rok to robię, ale czy moje zachwycenie jest mniejsze za każdym ostatnim razem, niż za pierwszym razem, kiedy podniosłem jesienny liść? Nigdy.
I nie potrzebuję chyba mówić, że odwrotnie jest. Bardzo podobne jest to samo z niektórymi melodiami, których można słuchać bardzo wiele razy i one nie przestają się wcale podobać, tylko odwrotnie właśnie, coraz więcej się podobają, coraz nowe piękności z nich wypływają i już nie tylko uszy słuchają wtedy, ale wszystko jest zasłuchane, całe ciało słucha i się poddaje.
Patrzyłem na liście, na te kolory niespotykane i delikatność i czułem, że nie tylko moje oczy są zachwycone, ale całe ciało i nawet nogi w butach, i nawet plecy z tyłu pod koszulą, i czoło, czułem, jak mi się wygładza.
Ale wiatr się jakoś nie pokazywał. To było dziwne dosyć o tej porze roku. Miesiąc październik, miesiąc listopad to są przecież najulubieńsze miesiące wiatrów i ciemnych chmur pędzących. A tu cicho było na świecie. I ładnie. Bardzo pięknie.
Chociaż nie była to żadna arcyokolica, urozmaicona i bogata, tylko zwykła równina, zwykła szosa drzewami nierówno porośnięta i tu, i tam rosły niskie krzaki, gołe zupełnie, bez liści, ale wisiały na nich czerwone owoce, kulki takie czerwone i to tak wyglądało, jakby z tych krzaków kapała najczystsza krew. To był na pewno jeden z ostatnich tych dni...".
Park w Wolsztynie. Bagna od strony Promenady.