czwartek, 4 sierpnia 2016

nagi sad (W - imię ojca - i - syna, to wszystko. Z całej wiary tylko tyle)

"...Chociaż z całego życia zostało mi dzisiaj to jedno: przywiązanie. Ale w tym przywiązaniu - czuję to nieraz - więcej jest tego dawnego, jeszcze dziecinnego lęku przed światem, niż mojego własnego zadowolenia, a pewnie także sporo tamtej dziecinnej ufności do własnej wyobraźni, bo może tak naprawdę nie przywiązuje się człowiek do miejsca, lecz do własnego zaufania. 
Nawet wtedy, kiedy mnie ojciec wiózł z nauki, cieszyłem się nie tyle z tego, że do rodzinnej wsi wracam, ile że do mojej młodości przerwanej. Spodziewałem się, że czeka na mnie wierna i tak samo beztroska jak dawniej; miałem nawet ochotę ojca zapytać o nią, tylko bałem się przerwać milczenie, które od wyjazdu z miasta zapadło między nami, a którego sam byłem przyczyną. Wreszcie i ojcu się to milczenie znudziło, bo gdzieś jeszcze przed mostem wydobył się nagle z zadumy i kończąc widocznie na głos myśl długą, której kłąb nawinął w sobie podczas tego milczenia, rzekł, jakby kamień w ciszę rzucił:
- Trzeba ci będzie ławkę w kościele wyszykować. Jesion już dorósł.
- Jaki jesion? - spytałem nieśmiało.
- A bo to jest inny jesion? Tylko jeden jest. Ileż to już lat, jak go posadziłem - westchnął. - Jeszcze ciebie na świecie nie było. I nikt nie wierzył już, że będziesz. Ale ja wierzyłem, że będziesz, i wierzyłem, że to ty będziesz. I posadziłem wtedy to drzewko, żebym nie był taki sam  w swojej wierze. A teraz prawie już ma.
- Nie żal ci go będzie? - spytałem z wyrzutem, bo mnie samego żal jakiś ogarnął.
- Żale, nie żal - powiedział, aby mnie zbyć. 
- Mówiłeś nieraz, że się już zadomowił u nas - powiedziałem. - Cóż nam teraz zostanie? Wyróżniał nas ten jesion. Mówili obcym o nas: "To tam, gdzie ten jesion wysoki". I zazdrościli nam ludzie, że taki cień mamy pod bokiem w lecie. 
- Bo myśleli, że na cień go posadziłem.
Zrobiło mi się jakoś nieswojo, jakby ojciec skazywał na zagładę nie to drzewo, ale coś niewzruszonego w moim dotychczasowym, niedługim jeszcze życiu. Nie śmiałbym jednakże odwodzić go od zamiaru, chciałem tylko odwagi sobie dodać, bo poczułem, że dziwny lęk przyłasił się do mnie, a może żal tak się we mnie przebrał, że powiedziałem, cicho zresztą, ciszej od skrzypienia wozu:
- Nie wierzę już w Boga. 
Chociaż wtedy nie byłem jeszcze tak bardzo tego pewny. Może myśli miałem już harde, ale do słów widać jeszcze nie dorosłem. Toteż obco mi jakoś zabrzmiały, a nawet niepokój mnie po nich owładnął, że coś się zaraz stanie, koń poniesie, burza się zerwie, skowronki nas z nieba opadną jak straszydła i zadziobią - i z trwogą popatrzyłem na ojca, lecz on nawet zdziwienia nie okazał, jakby słów moich nie dosłyszał, a mnie zabolało to gorzej, niżby mi w twarz dał.
- Nawet pacierza już nie pamiętam - powiedziałem natarczywie, drżąc zarazem ze strachu. - W - imię ojca - i - syna, to wszystko. Z całej wiary tylko tyle. Fantyśmy sobie dawali, gdy jeden drugiego złapał na modlitwie. A jak kto fantu nie miał, karmił drugiego, albo mu służył, albo na klęczkach przed nim chodził. 
Byłem pewny - i nawet pragnąłem - żeby ojciec wtedy przeklął moją zuchwałość, odżegnał się ode mnie, batem mnie wściekle zawinął, ale on nawet oczu nie podniósł znad konia, tylko rzekł, jakby i to przewidział, kiedy sadził jesion w podwórzu:
Nie każę ci wierzyć. Twoja wola. Pójdziesz i posiedzisz między ludźmi, a to więcej znaczy, niż gdybyś się modlił tam, gdzie ludzi nie ma..."

Tekst: Wiesław Myśliwski
W kadrach - wolsztyńska garbarnia niby przed burzą....

0 pisz śmiało: