"...Nie wiedziałem, czy onieśmielenie tak ojca zwarzyło, czy też z własnej woli przystał na to, aby koń wiódł nas według własnego uznania, lecz żal mi było ojca, że zdarzyła mu się raz na całe życie taka okazja, a czuje się nie jak woźnica, ale jak poddany konia. Chociaż z pewnością przez całą drogę marzył o tym, aby popróbować jego ognistej krwi, ukąsić batem choć raz tę lśniącą gęstą maść, zedrzeć lejcami tę wyniosłość, zakląć na ten prym.
Chciałem mu jakoś pomóc, dręczyła mnie ta jego pokora względem zwierzęcia, a może wobec własnego urzeczenia, któremu się tak lekko poddał, i wyobraziłem sobie, że koń nagle rozjuszył się, jakby i jemu nasza pokora obmierzła, skrzydeł dostał, porwał naz z ziemi i pędzimy na złamanie karku. I tak się nawet tym przejąłem, że z trwogą popatrzyłem na ojca, ale ojciec był już nie ten sam, siedział prosto, a bat i lejce trzymał prawie na piersiach, jakby do serca przyłożył z wdzięcznością, zasłuchany w ten pęd niczym organy na chórze, że nawet nie widział mnie obok siebie, co mnie Bogiem a prawdą zabolało trochę. Trudno zresztą powiedzieć, czy ta szalona jazda nasza nie była prawdziwsza aniżeli to pokorne wleczenie się noga za nogę.
Furmanki już na widnokręgu zjeżdżały nam drogi w popłochu, a woźnice ze wstydem patrzyli na swoje marne koniki, na swoje zwyczajne bydlęta, a potem długi czas jeszcze stali, marząc, i bali się ruszyć dalej, dopóki wspomnienie po nas nie minęło. Ten galop nasz musiał być bardzo zawzięty, skoro ojciec nie pożałował nawet starego pachciarza - który jako koń zaprzężony do swojego wózka poganiał się zwykłym batem na konia i przekleństwami na konia, których jako bydlęciu nie szczędził sobie - i minął go wyniośle, nie zwracając nawet uwagi na jego przypodchlebne okrzyki:
- Pochwalony! Nie wam! Nie wam! Waszej jeździe!
W pewnym momencie ojciec krzyknął do mnie poprzez grad kopyt, trzask rozlatującego się wozu, huk kół na wybojach.
- Trzymaj się!
Po czym podniósł się, złapał porządnie lejce, że o mało nie zerwał koniowi pyska, batem zagarnął powietrze raz i drugi, ale koń przeczuł, że szykuje się ojciec do uczty, bo skoczył nagle, aż się wóz od ziemi oderwał, i zaczął przed nami uciekać. A w ojcu radość kipiała, lecz czekał, jeszcze czekał, tylko mocniej się wsparł o lejce, o wyciągnięty ponad pola łeb konia, aby go nie zniosło, i płakał z wiatru jak ze szczęścia. Nigdy w życiu nie kochał tak żadnego stworzenia, jak w tej chwili tego nie swojego konia.
Nagle z całej wielkiej radości ciął batem w kary rozpłaszczony grzbiet, aż o mało go z wozu nie strąciło. Koń rzucił pysk do przodu, wydłużył się, poniósł, jakby go weselna muzyka spięła w boki, jakby pijanych drużbów poczuł nad sobą, że koła przestały nadążać.
Ale i ojciec rozjuszył się po tym pierwszym bacie i ciął już raz po raz, po bokach, po grzbiecie, do pyska sięgał, po tych badylich nogach, w które tylko na wyczucie trafiał, bo gdzieś się zapodziały w tym pędzie, a w końcu pod brzuch, w to miękkie, w to najczulsze, najboleśniejsze w zwierzęciu i w człowieku - jak to zatwardziali woźnice zwykli mścić się na koniach..."
Tekst: Wiesław Myśliwski
Kadry z deszczowego Wolsztyna: skrzyżowanie ulic Gajewskich i Lipowa, pośrodku ulica Gajewskich z "Chińczyka" i ulica Żeromskiego z wejścia do sklepu "Stokrotka".
0 pisz śmiało:
Prześlij komentarz