czwartek, 18 sierpnia 2016

nagi sad (bo ojciec, ten mój milczący zwykle ojciec)


"...Droga była przecież długa i piechotą nie tak łatwo dalibyśmy jej radę, tym bardziej, że miałem do dźwigania pełny kuferek i wielkie zajdy pościeli, a do tego upał od rana rozniósł się taki ponad światem, że gdyśmy tylko opuścili cienie drzew i domów i znaleźliśmy się na rozlanej przestrzeni pól, w ojca jakby zwątpienie wstąpiło, czy aby uda nam się przez ten upał przejechać bezpiecznie, bo zatrzymał konia i rozglądał się, jakby brodu wypatrywał. Trudno było wprost rozróżnić, co jest słońcem a co ziemią. Jak pola długie i szerokie dojrzewały zboża, a na niebie biała łuna stała. Powietrze zmętniało jak stara święcona woda w butelce na oknie. Od zaduchu dojrzewania i skwary łzy kręciły się w oczach, rozum ciemniał, sól wargi ścinała, ale nie stać nas było nawet na tkliwość wobec samych siebie. Nie wiedzieliśmy, czy to prażą nas tak zboża dymiące, czy słońce, które szło krok w krok za nami, mściwe, żółte,  oleiste, i kapało na nas. Jechaliśmy przez sam środek tego dusznego dojrzewania, a milczenie stanowiło jedyny nasz cień. 
Ten upał sprzyjał mojemu żalowi do ojca, może ów żal nawet usprawiedliwiał. W tym upale każdy odgłos drażnił - słychać było, jak się wóz obciera i uprząż na koniu, jak naszelnik podzwania u dyszla, a kopyta kłapią po zemlonej ziemi. Najmniejsze kolebnięcie wozu uwierało aż gdzieś w pacierzach. 
To wszystko odbijałem sobie na Bogu ducha winnym ojcu. Cieszyłem się, że mu ten koń wcale nie pasuje, za urodny jest, za wyniosły, pożałuje kiedyś tego złudzenia. Powinien wiedzieć, że taki koń nie jest stworzony do ciągnięcia byle kogo, ale chyba do tego, aby się w zadumie pogrążyć, po komnatach błądzić, cukry jeść z rąk i współczuć bydlęcej doli innym, prawdziwym koniom. 
Lecz ojciec siedział przykulony nad rękami pełnymi bata i lejców, a oczy miał zmrużone przed jasnością, która biła z pól - czy może z tego, że morzył go sen, a myśli trapiły.
Pragnąłem w niego wmówić, aby się choć trochę uwolnić od tego przyjazdu po mnie koniem, że nie pożyczył konia po to, aby mnie przywieźć, lecz skorzystał tylko z okazji, aby poznać, jak się takim koniem jedzie, ale widocznie nie tak, jak się spodziewał, bo w tym jego wzroku pełnym lśniącej karej maści, gdy spoglądał w moją stronę, kryło się nie tyle pragnienie, abym pochwalił urodę konia, ile prośba o wsparcie. 
Chociaż, czy ja wiem, może za tym pomawianiem go o bezradność kryła się moja własna płochość, zwykła trwoga zajęcza, która żyje w człowieku swoim własnym życiem, bierze się z niczego, która sama sobą się straszy, lecz to może ona przywiązuje nas tak silnie do życia. Bo ojciec, ten mój milczący zwykle ojciec, miał jedynie zaufanie do własnej wyobraźni, do świata, który sam sobie stworzył, w którym żyć potrafił prawdziwiej niż w prawdziwym świecie - a na ten świat prawdziwy wyglądał sobie tylko od czasu do czasu jak przez okno na zaśnieżoną zimę - tam prawa sam sobie ustanawiał, i strachy, i pogody, obsiewał ziemię z pustej płachty, a ziarno pszeniczne zbierał, poborców jak wróble z podwórka przepędzał, a z Bogiem żył na wieczny kredyt. Stąd też może czerpał tę swoją wielką wolę, że miał właśnie  swój świat i tylko dla siebie, a nie musiał go nawet rozumieć, można powiedzieć, bronił się przed rozumieniem, które mu tylko psuło ten świat, toteż przepędzał je od siebie, bo na tyle był rozumny, że wiedział, jak ciasne są granice, które pragnieniu ludzkiemu zakreśla życie..."
 

0 pisz śmiało: