"...Droga była przecież długa i monotonna, dłuższa od tej, którą tak dobrze znałem, dłuższa niżbym przemierzył ją piechotą z zajdami pościeli na plecach i kuferkiem w ręku. Można było zapomnieć, że się dokądkolwiek jedzie, a zgodzić się tylko na to, że się w ogóle jedzie. To ten koń wyniosły tak rozwlókł tę drogę. Do tego jeszcze upał pastwił się nad nami jak nad duszami potępionymi, żeśmy się mało co do siebie odzywali, bo nie tylko słowa, ale myśli nawet najbłahsze męczyły jak zmartwienie. Ziemię czuć było przypalenizną, choć ojciec usprawiedliwiał ją, że zawsze tak pachnie, gdy zboża dojrzewają. A gdyśmy w końcu dojechali na to wzgórze przed wsią, skąd wieś było widać jak na dłoni, nie odwrócił się nawet do mnie, zatrzymał tylko konia, a może koń sam stanął od myśli jego, bo nie zauważyłem czy lejcami ruszył, czy tylko zgodził się w duchu z koniem. I rzekł:
- To już wieś.
Nie mam do niego urazy. Nie potrafię sobie jednakże darować, że mu wtedy uległem. Popełniłem wobec niego przecież oszustwo, z którego zdawałem sobie sprawę, lecz nie miałem odwagi się przyznać. To nie on skazywał mnie na swoją wiarę, to ja jego na złudzenie, które tak srodze w końcu zemściło się na nim.
Długi czas żyłem w przeświadczeniu, że się poświęcam dla niego jak syn dla ojca, że mu miłość oddaję za miłość, wierności mu dochowuję jedynie, aby nie czuł się tak bardzo bezradny. A cóż mogło być godniejszego niż uległość? Niczego przecież w życiu nie zaznał oprócz pragnienia. Zgodziłem się więc, aby uwierzył we mnie, ale we mnie z tego jego świata snów i prawd swobodnych, w to moje nieprawdziwe odbicie w nim, tak jak tego pragnął. Nie przypuszczałem nawet, jak ciężko mi będzie z tą świadomością jego wielkiej wiary we mnie - zwłaszcza gdy jego już nie stanie - wiary tak zachłannej, jakby nie o mnie szło, lecz o dobytek, ziemie, zbawienie.
A może tak naprawdę to nie istniałem nigdy jako ten, który poczucie swojego istnienia z siebie bierze, bo nie stać mnie było nawet na sumienie własne, czułem się tylko jako uosobienie tej jego wiary, jako jej cień i słońce, jako ten, który przyszedł na świat jedynie po to, aby tę wiarę zaświadczyć, bo myślę, choć gorzko mi z tym, że nie tyle we mnie wierzył, ile dzięki mnie.
Czułem się zwykle winny, ile razy przyszło mi do głowy, że mógłby z mojego powodu tę wiarę utracić. Toteż uległość moja, jak sobie niekiedy schlebiam, wyrozumiałość, była równie nieludzka co jego wiara. Ale w końcu jemu zawdzięczam i tę uległość, o której mogę powiedzieć, że była jedyną moją cnotą i zasługą, a to przecież nie tak mało, jeśli się zważy, że dzięki niej mogę całe moje życie przypisać do jego życia, w przeciwnym razie nie mógłbym o sobie nawet tyle powiedzieć.
Nie mnie sądzić, czym w końcu okazała się ta jego wiara: spustoszeniem czy może ocaleniem od upokarzającej przypadkowości, ale czuję się trochę zmęczony, jakbym życie miał nieco przydługie a bogate w radości, strapienia, nadzieje, i dziwnie dawny się sam sobie wydaję, dawniejszy od niego, mojego ojca. Czy to nie czas już na mnie? Może w ten sposób starość daje znać o sobie? Chociaż gdyby to tylko starość, tęskniłbym zapewne za spoczynkiem, ulgą. Nic tak przecież zmęczenia nie koi jak śmierć, przytulniejsza od pierzyny..."
Tekst: Wiesław Myśliwski.Kadry z plaży w Ustroniu Morskim.
1 pisz śmiało:
Uwielbiam zdjęcia w takim klimacie. Sprawiają, że człowiek nabiera respektu do natury, a zwłaszcza do morza.
Prześlij komentarz