Wcale nie miałem zamiaru tu przybyć. Bynajmniej nie dziś i nie o tej porze. Nic nie zapowiadało, że "tą godziną" zawitam nad zalew. Wodę. Nic mi w głowie nie dawało znaków, że tonie będę oglądał i słońcu zachodzącemu, kłaniał się będę. A szacunek do słońca to ja mam. Mojego słońca tu i tam. Tak czy inaczej. Nieskazitelny.
Ukłoniłem się nad tatarakiem co żarzył się niczym mojżeszowy krzew.
Ukłoniłem się temu, który pomyślał o mnie. Pozostawił łódź, bym mógł nią na drugi brzeg w razie czego. Czmychnąć. Plusk, plask wiosłami. Prawe wiosło plusk, lewe plask. A co by to było, gdybym żagle miał na rzęsach rozpostarte? Spinakera trzypanelowego na ten przykład? Pchał by mnie on do słońca i tyle miałbym do powiedzenia. Co zeszłoroczne motyle (jak niektórzy mawiają).
Kucałem przy nabrzeżu. Czerwień na zachodzie stawała się coraz to bardziej miękka. Pomyślałem sobie czy może na wyspie Kuba takie kolory mogą przewracać w głowie. Mogą sprawić, że zapomina się o wszystkim i o wszystkich. Na chwilę. Na ułamek sekundy...?.
Pomyślałem, postawiłem do pionu nogawki ulubionych spodni i poszedłem...zegar na wieży kościoła wniebowstąpieniowego bił dziewiątkę.
Obejrzałem się po kilku krokach jeszcze, powoli, niedowierzająco myśląc, co ja tu robię? Bo wcale nie miałem zamiaru tu przybyć.