Wolsztyn. Z Bielnika, na "garbaty mostek". |
Wyszedłem po osiemnastej. Nie była to pora zimowa już. Nie była to też pora na mnie i pora dla mnie. Czas na zakładanie pułapek. Ściąganie wietrznych ołtarzy. Celu nie miałem wychodząc w swojej kurtce-wędrówce pod niebo. Uważałem, że mogę zmarznąć jeszcze, że nie dotrą do mnie promienie, które stawiam zawsze nade wszystko i wyziębią mnie doszczętnie. Ile tego ciepła można uchować w tak ułudnym czasie? Ile kieliszków wódki trzeba byłoby wypić, by nie stracić poczucia uczucia? I zmysłów zarazem? Ile?
Ziemia wydawała się obudzona ale nie niosła mnie z radością. Ja odwzajemniałem się jej tym samym; stawiałem kroki bezładnie ale delikatnie. W swojej kurtce-wędrówce.
O tej porze w tamtym czasie blisko było do zmroku. Słońce jednak postanowiło chyba poczekać trochę ze snem widząc moją bezradność. Nie umawiałam się z nim wcześniej na takie. Nie prosiłem o odrobinę zwłoki. Moment zawahania, chwilę wytchnienia. Wcześniej, wiele dni przed tym jak wyszedłem po osiemnastej, wypowiadałem takie prośby. Krzyczałem o nie, modliłem się. Wtedy jednak tak nie było. Czy to z przyzwyczajenia otrzymałem kilka minut radości? Nie umiem tego wytłumaczyć. Nie umiem. Nie była to przecież na mnie pora...
0 pisz śmiało:
Prześlij komentarz